Название: Szkoła Bogów
Автор: Бернар Вербер
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Поэзия
isbn: 978-83-7999-412-0
isbn:
Samolot spadający na mój salon położył kres życiu Michaela Pinsona. Wezwano mnie do nieba.
Tam, jako Pinson, zostałem oceniony i osądzony za wszystkie dobre i złe uczynki, których dopuściłem się podczas tej ostatniej ludzkiej egzystencji. Na szczęście w czasie procesu miałem prawo do wyjątkowego adwokata: pisarza Emila Zoli, mojego anioła stróża. Dzięki niemu wyszedłem z tego cało i sądziłem, że na zawsze zostałem zwolniony z obowiązku odradzania się jako śmiertelnik.
Stałem się czystym duchem. Aniołem. Będąc aniołem, dostałem pod opiekę trzech ludzi, którym z kolei ja miałem pomóc wydostać się z cyklu reinkarnacji. Pamiętam tych trzech „klientów”: Igor Czeków, rosyjski żołnierz; Venus Sheridan, amerykańska modelka i aktorka; Jacques Nemrod, francuski pisarz.
Ale niełatwo jest pomagać ludziom. Edmond Wells, mój mentor w dziedzinie nauki o aniołach, zwykł mówić: „Ludzie bardziej starają się zmniejszyć swoje nieszczęście, niż zbudować szczęście”. To on nauczył mnie, jak oddziaływać na nich pięcioma sposobami: za pomocą snów, intuicji, znaków, mediów i kotów. Tak właśnie uratowałem jednego z moich klientów, Jacques’a Nemroda, dając mu możliwość wyjścia, jeśli tylko będzie chciał, z cyklu reinkarnacji. Co do mnie, miałem prawo opuścić Imperium Aniołów i przejść na wyższy poziom.
A obecnie, proszę, jestem w… „Aedenie”. Byłem śmiertelnikiem, byłem aniołem. Kim zostanę teraz?
„Bogiem-uczniem” – powiedział Dionizos.
Odkładam pióro do kałamarza i udaję się dalej oglądać moją willę. Na prawo od salonu odkrywam pokój umeblowany szerokim łożem z baldachimem. W szafie czeka na mnie około dwudziestu tunik oraz białych tog, identycznych jak ta, w którą jestem ubrany. Przedłużenie sypialni stanowi łazienka. Muszla, wanna, umywalka, wszystko w marmurze, z pozłacaną armaturą. Flakon z szarym proszkiem pachnie lawendą. Puszczona z kranu woda tworzy kremową pianę. Rozbieram się i zanurzam z rozkoszą.
Zamykam powieki. Słucham mojego serca, które robi…
15. GOŚĆ
…Puk, puk.
Drgnąłem. Znowu smarkaczka? Słyszę ponowne pukanie. Wstaję, by ją przegonić. Idąc, chlapię na podłogę. Jedną ręką przytrzymuję ręcznik wokół bioder, drugą chwytam szczotkę do mycia pleców i tak uzbrojony otwieram drzwi.
Ale istota za progiem to nie chimera. Stoi przede mną, uśmiechając się, Edmond Wells, mój mistrz wiedzy anielskiej:
– Powiedziałeś mi „do widzenia”.
– Powiedział mi pan „z bogiem” – bąkam.
– Rzeczywiście. „Z … bogiem” to również znaczy „u bogów”. I jak mi się wydaje, właśnie tu jesteśmy.
Ściskamy się w długim powitaniu.
Wreszcie odsuwam się, pozwalając mu wejść. Edmond Wells siada wygodnie na czerwonej kanapie w salonie i, jak zwykle nie bawiąc się w długie wstępy, podaje mi informacje:
– Ten rocznik jest wyjątkowo liczny. W przeszłości brakowało „im” uczniów, więc tym razem zaplanowali wszystko na szerszą skalę. Mnie też pozwolili przybyć.
Zagadkowy wygląd, spiczaste uszy, trójkątna twarz. Edmond Wells wcale się nie zmienił. Nadal robi na mnie wielkie wrażenie. W swojej ostatniej ludzkiej postaci był entomologiem, specjalistą od mrówek. Lecz jego ulubionym zajęciem było zawsze gromadzenie wiadomości oraz tworzenie mostów łączących istoty z definicji niezdolne do porozumiewania się ze sobą. Chodziło oczywiście o mrówki i ludzi, ale potem także o anioły i istoty ludzkie.
– Moja willa jest niedaleko twojej, mieszkam na ulicy Drzew Oliwnych w willi 142 851 – powiedział to tak, jakbyśmy byli kolegami spędzającymi wspólnie wakacje. Ja tymczasem szybko ubrałem tunikę, togę i sandały.
On zwraca się do mnie na „ty”, lecz mnie nie stać na taką poufałość, używam więc formy „pan”.
– Tutaj dzieją się dziwne rzeczy – mówię szeptem. – Kiedy wylądowałem na plaży, spotkałem Juliusza Verne’a. Zmarł niemal na moich rękach. Rozległa rana w lewym boku. Zamordowany. A Dionizos zapewnił mnie tak po prostu, że widocznie musiał mieć problemy, bo przybył za wcześnie i okazał się zbyt… ciekawy.
– Juliusz Verne zawsze był pionierem – przyznaje Edmond Wells, na którym ta tajemnicza zbrodnia robi nie większe wrażenie niż na Dionizosie.
– Zdążył tylko mnie przestrzec, abym nie szedł na górę Olimp. Tak jakby było tam coś przerażającego.
Edmond Wells zdaje się wątpić. Tymczasem nasze spojrzenia kierują się w stronę okna, za którym w oddali majaczy zarys góry, nadal okrytej płaszczem chmur.
– Wszystko tu jest takie dziwne – mówię z naciskiem.
– Powiedz raczej „takie niezwykłe”.
– A te książki? Wszystkie kartki są puste.
Mój mistrz uśmiecha się szeroko:
– A więc to my mamy je zapełnić. Będę miał okazję dalej pisać moje dzieło, moją Encyklopedię Wiedzy Relatywnej i Absolutnej. I będą to już nie tylko informacje o ludziach lub zwierzętach, ale bezpośrednio o bogach.
Z przewieszonej na skórzanym pasku sakwy wyjmuje książkę na pierwszy rzut oka podobną do moich, choć zdaje się, że jest już trochę zapisana.
Gładzi jej brzegi.
– To, co teraz przeżyjemy, nie pójdzie w zapomnienie. Zanotowałem z pamięci fragmenty tekstów, które wydają mi się najbardziej ważne, i uzupełnię je tym, co tu odkryjemy.
– Ale dlaczego pan…
– Możesz mi mówić per „ty”. Nie jestem już twoim nauczycielem, jestem bogiem-uczniem, podobnie jak ty. Jesteśmy sobie równi.
– Dlaczego ty… Nie, przykro mi, to się nie uda, wolę mówić na pan… Dlaczego nadal prowadzi pan to poszukiwanie wiedzy?
Jest zdziwiony, że nie СКАЧАТЬ