Название: T.T.
Автор: Piotr Kulpa
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Ужасы и Мистика
isbn: 978-83-7835-634-9
isbn:
– Co byś chciał wiedzieć, panie Lupko? – Lucjan złapał szklankę, powąchał i wzniósł do toastu. – Twoje zdrowie!
Paweł patrzył na Sołdata ponuro. Może to nie był dobry pomysł – w wisielczym nastroju siadać do wódki z kimś, kto samą obecnością wywołuje niepokój i niesmak. I to w sobotnie przedpołudnie, kiedy można zrobić tyle pożytecznych rzeczy. Kochać się z Joanną, na przykład.
Przechylił szklankę energicznie, jakby chciał, żeby alkohol wdarł się wprost do jego duszy. Otarł usta wierzchem dłoni.
– Zdrowie! – odparł.
– Ej! Lupka! Coś taki markotny! Bo mie jeszcze zaciukasz jakim młotkiem! Polej no porządnie! Pod zapałki.
Sołdat rzucił w stronę Pawła pudełko zapałek, a kiedy ten umieścił je obok szklanki, Lucjan schylił się, obrócił je i postawił na najkrótszym boku. Skinął głową. Lupka nalał wódki i pomyślał, że chyba zwariował. Pił bardzo rzadko i niewiele, taka „lufa” mogła go skosić w kilka minut.
Wypili. Sołdat ani drgnął, wlał w siebie wódkę jednym haustem. Paweł tym razem przesączył alkohol przez zęby, powoli, starając się powstrzymać falę mdłości. Na koniec wstał i odkręcił kurek przy starym mosiężnym kranie, wiszącym nad pełnym obrzydliwie brudnych garnków zabytkowym zlewem. Nabrał w dłonie trochę zimnej wody i przepłukał usta. Wypluł.
Czuł, jak alkohol gwałtownie przenika do jego krwi, jak z każdym oddechem rozpływa się po całym ciele, uwalniając napięcie, które miał w sobie od dłuższego czasu. Było mu dobrze, mimo otaczającego go upadku, brudu, bałaganu i biedy. Znikało gdzieś zdenerwowanie i złość. Spojrzał na gospodarza. Ten uśmiechał się, jakby wiedział dokładnie, co dzieje się w sercu i umyśle Lupki.
– Wiesz, jak na mnie mówi młodzież w bursie, tam, gdzie pracuję? Alfonsik. – Paweł zdjął koszulę. Zrobiło mu się ciepło, choć w tej ni to kuchni, ni magazynku panował chłód, który za miesiąc lub dwa, gdy nadejdą upały, może okazać się zbawczy.
Sołdat zachichotał i kucnął przy kredensie z oberwanymi drzwiczkami. Wyjął z kieszeni spodni zmiętoszoną paczkę papierosów. Podał gościowi. Lupka skrzywił się i spytał:
– Czy to prawda, że tu był burdel?
– Ładnie. – Lucjan wydmuchnął w górę chmurę dymu. – Lubią cię. Gnoje.
Pawłowi stanęły przed oczami zwęglone dłonie Prudla, Kafar, uśmiechający się głupkowato, i pani dyrektor o pięknych, zadbanych paznokciach.
– Mhm, lubią. Czy tu był burdel?
Sołdat wlał sobie wódki.
– Jaki tam burdel?! Agencja towarzyska. Fajne młode dziewczyny do towarzystwa.
– Mówiłeś, że tam mieszkał jakiś Batoroski, co te palce poobcinał.
Lucjan wypił i pociągnął głęboko papierosa, raz i drugi, aż popiół spadł na podłogę. Roztarł butem.
– Na górze, tam gdzie ty. Agencja była tu… – Wskazał ręką. – …za ścianą. To były dobre czasy.
– Dobre czasy! – parsknął Paweł. – Dlaczego mi nie powiedzieliście?
– A co ci do tego? Poza tym ja cię tu nie zapraszałem. Zgodziłem się tylko, bo byłem winien przysługę swojemu braciszkowi. On ci mógł powiedzieć, jak taki mądry.
Paweł wlał wódki do szklanek.
– Dawno?
– Półtora roku jak zamknięte.
– Dlaczego?
Sołdat spojrzał na lokatora, międląc w zębach niedopałek. Albo mrużył oczy podrażnione dymem, albo ważył, co powinien, co może, a co musi powiedzieć. Parsknął, ruchem głowy wskazując nieokreśloną przestrzeń za oknem.
– Kochani sąsiedzi. Kutasy! Żal im było, że się interes rozwija i forsa płynie. A Radek nic nie wiedział. To mój dom. Nic mu do tego. Nie czepiaj się. Czekaj, mam tu smalec własnej roboty.
Paweł drgnął. „Smalec? Jaki smalec? Ten, który jeszcze wycieka z maszynki?” – pomyślał. Ale Sołdat podszedł do szafki pod ścianą i uniósł jasną bawełnianą szmatkę. Pod nią krył się gliniany dzbanek. A obok niego miseczka. Przysunął je energicznie na brzeg blatu. Z pokrytego rdzewiejącymi bąblami chlebaka wydobył piętkę chleba i rozerwał na pół. Posmarował smalcem i podał gościowi. W drugą rękę wsunął mu widelec z nabitym ogórkiem.
– Własnej roboty – oznajmił i po raz pierwszy od ich zapoznania uśmiechnął się.
Paweł ujął chleb w dłoń, patrząc na sterczące z tłuszczu skwarki. Westchnął i zamknął oczy. Aż podskoczył, gdy obok jego głowy rozległ się brzęk szkła. Na stole zjawiła się kolejna butelka, wypełniona lekko zielonkawym płynem.
– To też! – oznajmił gospodarz, tym razem z widoczną dumą.
O dziwo, chleb ze smalcem smakował wyjątkowo, był dobrze słony, a skwarki miały odpowiednią twardość. Paweł zjadł swój kawałek i pochwalił:
– No, nie myślałem, że taki dobry. Naprawdę.
Sołdat odkręcił butelkę i nalał bimbru do szklanek. W powietrzu rozszedł się miętowy aromat.
– Co, myślałeś, że z dzieciaków?
Lupka zdrętwiał. Z dzieciaków? Dlaczego?
– Jak byliśmy mali, to babcia opowiadała nam historię kulawego stróża, Leona. Mieszkał w bramie, drzwi zaraz za nią. Tam teraz jest zamurowane. Jak my z Radkiem nie chcieli iść spać, to nas straszyła i opowiadała o tym Leonie, że dzieci łowi i przerabia na kotlety. Zaraz my cichli i nakrywali się pierzyną. – Lucjan wsadził nos do szklanki i energicznie powąchał. – Pięknie. Mięta spod płotu. Rośnie jak szalona. Spróbuj.
Paweł zbliżył do ust samogon, oczekując odpychającego zapachu drożdży. Nie pił często, a bimbru od bardzo dawna. Teraz jednak rozpromienił się, gdy głęboki i chłodny aromat mięty przeniknął go i orzeźwił. Wypił. Trunek był mocny, ale wyważony. Receptura musiała zawierać jeszcze jakieś zioło, którego jedwabisty posmak pozostał na podniebieniu.
– Super! – powiedział Paweł, czując, jak kolejna fala ciepła wdziera się w jego krwiobieg.
Świat zaczął lekko się bujać. Tego mu było trzeba! Że też wcześniej na to nie wpadł! Upić się! Raz, a porządnie, tak by wszystko inne przestało mieć znaczenie; tak by w niepamięć, choć na kilka godzin, odeszły Joanna, Matylda i Marlena, by przestała się liczyć bieda, która zagląda mu do oczu, i pozycja outsidera, dziwaka i wariata. Niech przepadną w oparach mięty skupione oczy pani dyrektor, ironiczne СКАЧАТЬ