T.T.. Piotr Kulpa
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу T.T. - Piotr Kulpa страница 15

Название: T.T.

Автор: Piotr Kulpa

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Ужасы и Мистика

Серия:

isbn: 978-83-7835-634-9

isbn:

СКАЧАТЬ świeżą kadrą. Bez mieszkania, które zostawił żonie i córce – stał się właściwie bezdomnym, może za chwilę kloszardem, jeśli coś jeszcze się wydarzy, coś w jego sercu lub otoczeniu, coś, co sprawi, że rzuci się w upadek jak w odmęty oceanu – na zawsze, na zgubę zupełną i ostateczną.

      Co prawda, niekiedy ponad jego autodestrukcyjnym lękiem i poczuciem winy przelatywał cień poczucia, że chodzi o coś więcej, że jest jeszcze coś, jakaś przyczyna, jakieś zdarzenie czy stan, gdzieś głębiej w przeszłości, może jeszcze przed nim, tak nierozpoznawalne i niejasne, coś, co niezależnie od jego reakcji i zachowania na zawsze zmieniło jego samego, a może i cały świat przed nim, przed każdym. „Lupka, nie rżnij głupka!” – mawiał sobie wtedy i wszystko wracało do normy; znowu był winny każdej krzywdzie świata, znowu należało mu się więcej niż innym. Wyparcie lub zaprzeczenie – oto jego sposób na złe myśli, na niepokojące samopoczucie, na powracające wątpliwości. Nawet problemy ze snem, a raczej z nieustępliwym koszmarem, gdzie wciąż przeżywał ten sam pożar, choć go nie było naprawdę, traktował jak uciążliwą niedogodność, którą można obejść i odsunąć, nawet za cenę zdrowego wypoczynku. A wystarczyłoby dobrze wniknąć we własne przeżycia sprzed lat, może pozwolić owemu koszmarowi rozegrać się w sennej rzeczywistości do końca, przetoczyć się przez siebie jak nawałnica, po której powietrze staje się rześkie i klarowne, a każdy dźwięk nabiera czystej i przyjemnej barwy.

      – Ej, Lupka, mówię do ciebie!

      Paweł spojrzał mętnym wzrokiem na gospodarza, potem na stół. Zdziwił się, widząc dwie puste butelki. Potarł nos, usiłując zmusić się, by przypomnieć sobie, o czym gadali, ale poza jakimś wulgarnym dowcipem i piosenką „Czarne oczy” nic mu do głowy nie przychodziło. Coś mu jeszcze świtało, że pytał Sołdata o dziewczyny, kurwa, o chłopaka, kurwa, który tu przychodził, a potem skoczył z okna, o brata wreszcie, kurwa, i dlaczego się, kurwa, nie lubią, bo brat to, kurwa, zawsze brat, ale to nie było teraz w ogóle, kurwa, istotne. Alkohol brał go we władanie, rozmiękczał i spowalniał.

      Sołdat wzniósł w górę szklankę z gorzałką. Jego twarz wydawała się Pawłowi jeszcze brzydsza, jakby upojenie pozbawiało jej właściciela resztek panowania nad zdeformowanymi mięśniami i ścięgnami, jakby ta na co dzień stężała od goryczy maska zaczynała żyć własnym, mrocznym życiem. A może to jego zmysł wzroku zawodził i zwiedziony pijackim uniesieniem tworzył złe obrazy i koślawiące pryzmaty. Teraz widział otwierające się krzywo usta, z wargami nierówno ściągniętymi obślinioną blizną. Sołdat coś mówił, ale dźwięk grzązł w zadymionym pomieszczeniu. Paweł unosił głowę i usiłując skupić się na gospodarzu, poruszał bezładnie brwiami i pociągał nosem. W wiotczejącej ręce trzymał przechyloną szklankę, z której co chwilę ulewało się na podłogę nieco bimbru. Był pijany, urżnięty jak świnia.

      – No iii… chchchuj – wybełkotał, marszcząc brwi. – Wielkhi chchchujjj…

      Czknął jeszcze, wlał w siebie resztkę zawartości szklanki, topiąc wykwitające mu na usta absurdalne przekleństwa, po czym opuścił brodę na piersi. Ze zwieszonymi rękami siedział na wiadrze, oparty plecami o krawędź zlewu. Szklanka wymsknęła mu się z dłoni i stuknęła o podłogę. Brudny lenteks stłumił upadek, naczynie w całości potoczyło się pod stół.

      Sołdat wstał i wylał resztkę bimbru ze szklanki do zlewu.

      – Ja mu się tam nie dziwię. Mieszkał na górze sam, forsy nie miał, a na dole, pod nim, dziewuchy jęczały, aż miło. To się dziwić nie można, że kapucyna tarmosił. Raz to nawet mu chłopaki wpierdol spuścili, bo z fajfusem na wierzchu się pokazywał i dziewuchy straszył. – Zachichotał, krzywiąc dziko twarz, po czym zamarł, skubiąc paznokciami bliznę na szczęce, i dodał: – Ale od tego koniobicia to i jemu na koniec odbiło. Sumienie go gryzło jak cholera. Piłem z nim parę razy, to wiem. Co on wygadywał! O mało i mnie by przekonał. Miał taką teorię, że Bóg chciał, żeby chłopy konia biły, bo im dał przeciwstawne kciuki. A psom nie. Psy se mogą tylko polizać, ale zwalić nie. No i któregoś razu w nocy wrzask mnie zerwał okropny. Lecę na górę, a tam Batoroski stoi przy zlewie i wyje. Z ręki mu krew waliła jak ze świni. Kciuki se chciał poobcinać tasakiem. Jednego dał radę, ale nie przewidział, że mu będzie potrzebny, żeby tasak utrzymać. Ten u lewej chyba tylko drasnął. Chcieli mu przyszyć nawet, ale się zapodział. No, to ty żeś go znalazł. Masz go jeszcze? Ej, Lupka…

      Podszedł do śpiącego i kopnął z całej siły w bezwładną nogę. Paweł tylko mruknął, a po chwili zwalił się z wiadra na podłogę, uderzając policzkiem o nogę stołu.

      Ruda kotka mrugnęła ospale.

3

      Lucjan Sołdat wpatrywał się w niebo. O tej porze nocy, gdy wdrapał się na dach kamienicy, zwłaszcza od czasu, gdy po raz trzeci, i tym razem najwyraźniej skuteczny, przeciął przewody w lampie ulicznej stojącej najbliżej domu, przy bezchmurnej pogodzie widać było wiele gwiazd. Miał jedno oko, które teraz aż łzawiło ze zmęczenia, jednakże nie umiał odmówić sobie tego rytuału. Od jesieni do późnej wiosny wyglądał. Czego? Sam dobrze nie wiedział. Znaku. Ruchu gwiazd. Natchnienia może. Kiedy tylko ponad horyzont wspinał się gwiazdozbiór Bliźniąt, Lucjan Sołdat, niepomny nasilających się chłodów, niczym wilk podczas pełni wznosił ku nocnemu niebu twarz i czekał. Na szczęście nie wył, choć bywało, że miał na to ochotę. Tyle że to już z bardziej przyziemnych pobudek. Samotność. Głęboka, bolesna, wrosła pod skórę nieobecność kogokolwiek. Nie zżymał się na ten stan, jedynie stężał wewnętrznie i od czasu do czasu odczuwał organiczne pragnienie, by wykrzyczeć z siebie ten dojmujący ból, ale jak nagle ów pęd się pojawiał, tak szybko znikał. A ponad wszystkim napełniało go poczucie misji, w której realizacji taki, a nie inny styl życia mógł mu jedynie pomóc. Mało tego, Lucjan wiedział, że gdyby tylko nie był samotny, bezgranicznie wyizolowany, nie byłby strażnikiem. No, może właściwie opiekunem strażnika. Ale czyż patrząc na tę bezmyślną istotę, leniwą i zaniedbaną, można było uznać ją za strażniczkę tego świata? Ilekroć Lucjan przeganiał kocicę Bastet z miejsca na miejsce, zastanawiał się, co by było, gdyby w tej chwili naprawdę „coś” zaatakowało. Czy jego pokancerowana podopieczna ruszyłaby chociaż pazurem? Musiał w to wierzyć, karmiąc ją mrożonymi mielonymi myszami, bo nie chciała sama łowić. Nie miała czasu. Bez przerwy pilnowała granicy. Bo zło czaiło się tuż-tuż, bliżej niż kiedykolwiek.

      II. Piętogram

1

      Kabel od żelazka wisi wysoko. Pawełek musi się natrudzić, żeby go zdjąć, ale – jak mówi mama – bez pracy nie ma kołaczy. To jego szczególny przywilej, ilekroć zasłuży na skarcenie, może sam dla siebie wybrać narzędzie. Ma do wyboru ów pleciony sznur, nawet ładny, miejsce w pudełku w piwnicy albo dać karę komu innemu. Raz tak zrobił i więcej już nie. Już tak nie zrobi. Na początku, przy drugim bodajże skarceniu, powiedział, żeby ukarać Diego, chomika mieszkającego w akwarium na biurku w jego pokoju. Więc mamusia wyjęła mu poidełko z wodą. Po dwóch dniach Pawełek zdjął sznur i przyszedł do mamy, żeby jednak darowała skarcenie Diego, a dała jemu. Ale mamusia powiedziała, że w karceniu ważna jest konsekwencja. Nie wiedział, co to znaczy, wzruszył ramionami i odszedł. Na drugi dzień, gdy znalazł Diego z pyszczkiem wbitym między szyby akwarium, drżącego jak liść na wietrze, zrozumiał. Pochował chomika za kotłownią, pod szybką.

      W pudełku też nie chce siedzieć. Coś skrobie z wierzchu, jakby СКАЧАТЬ