Hayden War. Tom 6. De Oppresso Liber. Evan Currie
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Hayden War. Tom 6. De Oppresso Liber - Evan Currie страница 7

Название: Hayden War. Tom 6. De Oppresso Liber

Автор: Evan Currie

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Зарубежная фантастика

Серия:

isbn: 978-83-65661-07-4

isbn:

СКАЧАТЬ

      – Nie, to ich wina, a teraz przez najbliższe kilka dni będą ponosić tego konsekwencje – odparła. – Nie mamy zamiaru zwalniać.

      – Tak, ma’am.

      Korra przyglądał się temu z czymś, co uznała za mieszaninę zainteresowania i obawy, sądząc z mowy ciała. Lekko machnęła ręką i przeszła na dzieciański.

      – Nie dostosowali się do tutejszego powietrza. Tu rzadkie powietrze dla ludzi – udało jej się wyjaśnić.

      Korra potwierdził, skupiając całą swoją uwagę na dowódcy. Ludzie mieli dużo subtelniejsze twarze, niż można było sądzić, oceniając po wyglądzie pancerzy.

      – Ile potrwa, zanim się dostosują? – spytał zatroskanym głosem.

      – Kilka dni – powiedziała po angielsku, zastanawiając się nad miejscowym odpowiednikiem.

      Nie było go. Najbliższym był czas, który zajmowało Dziecku obiegnięcie Świata Boga, co trwało około czterdziestu godzin. Sorilla uznała to za najlepszy odpowiednik i powtórzyła w dzieciańskim.

      – Dni. Trzy, może cztery – powiedziała, nie dodając, że albo się szybko dostosują, albo ona znajdzie powód, dla którego im to nie wyszło.

      – Rozumiem. Choroba wysokościowa jest nieprzyjemna.

      – Nieprzestrzeganie instrukcji jest jeszcze nieprzyjemniejsze – mruknęła po angielsku, zanim kiwnęła głową i znów przeszła na miejscowy. – Racja, przyjacielu Korra.

      – Ściągnę pozostałych, zaczekajcie tutaj – powiedział po chwili Dziecianin.

      – Czekamy – potwierdziła Sorilla.

      * * *

      Major Aida kochała swoją pracę.

      Zazwyczaj.

      Z jedną stopą wspartą na kamieniu i ramionami zaplecionymi na kolanie, Sorilla patrzyła na fale oceanu, rozbijające się o klif sto metrów niżej. Miejsce, w które przyprowadzili ich Korra i Syntha, nie było może idealne na bazę wojskową, ale ona dawno już nauczyła się, że kiedy walczy się z wielokrotnie silniejszym przeciwnikiem, nader często nie ma się luksusu wybierania idealnych lokalizacji.

      Musiała jednak przyznać, że pejzaż, który rozciągał się u jej stóp, był jednym z najpiękniejszych, jakie w życiu widziała, a była naprawdę w wielu miejscach na różnych światach. Wychowywała się, podróżując ustawicznie, a odkąd wstąpiła do Organizacji Solari, sytuacja tylko uległa poprawie.

      Oczywiście bez względu na to, jak daleko się zapuściła i jak cudowne rzeczy widziała, ludzie okazywali się zawsze tacy sami. Obcy, ludzie, nie było między nimi większych różnic, szczególnie kiedy mieli nadzieję lub się bali. To pierwsze było piękne, ale niestety, to drugie dużo częściej spotykane.

      – Majorze?

      Sorilla nie musiała się oglądać, HUD sprzężony z implantami ostrzegł ją zawczasu.

      – O co chodzi, sierżancie?

      – Miejscowi się zbierają.

      Kiwnęła głową, prostując się i uciekając od swoich myśli.

      – Dzięki, Top. Zaraz tam będę.

      Sierżant Wojsk Specjalnych potwierdził i wrócił na swoje miejsce, zostawiając ją jeszcze na chwilę samą.

      Sorilla zebrała myśli i sięgnęła po mały aparat oddechowy, który umieściła pod nosem. Lokalna atmosfera zawierała wystarczającą ilość tlenu do przeżycia, ale naprawdę była rzadka. Aida pracowała już wysoko w górach na Ziemi i kilku światach, ale tutaj ledwie sto metrów nad poziomem morza czuła te same kłopoty z oddychaniem.

      Wzięła głęboki oddech przez aparat, połknęła dwie tabletki natleniające i zeszła z klifu do obozu miejscowych.

      Mieli robotę do wykonania.

      * * *

      Kiedy zeszła na dół, miejscowi właśnie się ostro spierali.

      Nie stanowiło to dla niej nowości, każde zadanie tego typu zaczynało się od walki pomiędzy przyszłymi sojusznikami. Zaczynało się od kłótni, co należy zrobić, jak to zrobić i kogo winić za zaistniałą sytuację. Sorilla rzadko widziała ludzi w korzystnych dla nich sytuacjach. To nie leżało w charakterze jej pracy. Natomiast w momentach poważnego kryzysu – w przeciwieństwie do tego, co sądzili cywile – ludzie nie dzielili się. Przynajmniej na Ziemi, ludzie mieli tendencję do trzymania się razem. Można było wtedy zaobserwować ich najlepsze cechy, heroizm, którego nadrzędny cel stanowiło zachowanie gatunku.

      Tak działo się, kiedy kryzys był prawdziwy i widoczny.

      Kiedy jednak miał jakiekolwiek cechy abstrakcyjne, pozostawał oddalony o kilka godzin czy kilka kilometrów, ludzie stawali się okropni. Chcieli przypisać komuś winę, próbowali przeforsować swoje plany, ujawniały się wszelkiego rodzaju próby politykowania. Zdaniem Sorilli dla ludzi nie istniało nic gorszego niż niebezpieczeństwo, które nie zabijało bezpośrednio.

      Mieszkańcy Dziecka Boga wydawali się zachowywać dokładnie tak samo.

      – Po prostu ich wysłuchajcie, przybyli tu, by nam pomóc!

      – Jeszcze więcej obcych? A jakąż to pomoc przynieśli nam ci, którzy tu już są?

      – Mokkan, proszę!

      – Nie! Nie chcę o tym słyszeć! Nikt nie pomaga tak sobie. Oni czegoś chcą…

      – Właśnie tak – powiedziała Sorilla cicho, wychodząc na środek obozu.

      Wszyscy na nią patrzyli. Zarówno miejscowi, jak i członkowie zespołu WS.

      Dziecianie byli wyżsi od ludzi o trzydzieści do czterdziestu pięciu centymetrów. Mniejsza grawitacja i rzadsze powietrze sprawiły, że ich ciała były szczupłe i sprężyste, doskonale zaadaptowane do lokalnych warunków tlenowych. Mieli czerwoną karnację, ale w świetle tutejszego słońca ludzka cera nabierała podobnego odcienia. Pod ich skórą widniały płytki kostne, co sprawiało, że wyglądali na twardych.

      „Zobaczymy, czy moja ocena okaże się trafna”.

      – Co? – spytał Dziecianin.

      – Powiedziałam, że tak. Oczywiście, że czegoś chcemy.

      Agresywny mówca, Mokkan, wyglądał na zaskoczonego jej stwierdzeniem, o ile dobrze odczytywała mimikę obcych. Dziecianie nie posiadali oczu w ludzkim tego słowa znaczeniu, tak więc łatwo można było się pomylić w ocenie. Ludzkie oczy były wytworem wczesnej fazy ewolucji, zanim życie wyszło z wody. Oceany dzieciańskie były młode, życie na Dziecku Boga rozwijało się, zanim przybrały obecną postać. Sorilla nie miała pojęcia, jak to było możliwe, ale z zasady ufała badaczom, chyba że zyskała dowody lub znalazła powód, aby uważać, że nie mają СКАЧАТЬ