Название: Hayden War. Tom 6. De Oppresso Liber
Автор: Evan Currie
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Зарубежная фантастика
isbn: 978-83-65661-07-4
isbn:
– Spójrz – powiedziała chwilę później – łzy boga.
Korra podniósł wzrok i dostrzegł grupę ognistych śladów, które przecinały niebo. Potwierdził cichym mruknięciem. Już miał zamiar skupić uwagę na czymś innym, kiedy zauważył, że ślady na niebie są krótsze niż zazwyczaj.
Naukowiec siedzący w jego duszy przejął kontrolę i całkowicie skoncentrował się na płonących obiektach, spadających jak ogniste krople. Wiedział, że były to odłamki skalne spoza systemu. Jego umysł rozpoczął natychmiast orientacyjne obliczenia, których wynik wskazywał, że spadną niebezpiecznie blisko miejsca, gdzie się znajdowali.
„Nie ma powodów do paniki” – pomyślał. „Spłoną w atmosferze. Nic nam nie będzie”.
Ukradkiem spojrzał na Synthę, ale nie wypowiedział swoich obaw głośno. Prawdopodobieństwo, że odłamki spadną na miejsce, gdzie stali, nawet jeśli dotrą do powierzchni, było niewielkie, ucieczka nie miała więc sensu. W praktyce sprowadzało się to do tego, że odłamki mogły spaść w dowolnym miejscu, bez względu na to, w którą stronę by pobiegli.
Łzy rosły w oczach, a Korra uświadomił sobie, że coraz bardziej się denerwuje, czekając na nieuchronny błysk i huk, kiedy w końcu rozpadną się w zderzeniu z atmosferą. Każda kolejna sekunda, w której to nie następowało, wzbudzała coraz większy niepokój. W końcu rozległ się odległy grzmot, a obiekty zaczęły się rozpadać.
„Za wolno, powinny rozpaść się natychmiast…”
Od łez zaczęły się odrywać iskrzące fragmenty, szybciej niż reszta wytracając prędkość i znacząc na niebie płomienny ślad.
Kapsuły desantowe
Po trzech dniach spędzonych w klaustrofobicznie małej przestrzeni każdy ruch stanowił ulgę, ale podwójne wejście w atmosferę szargało nerwy.
Musieli użyć górnej warstwy atmosfery gazowego olbrzyma, by nieco zwolnić, w innym wypadku po uderzeniu w Dziecko pozostałyby po nich tylko kratery i nic więcej. Tak więc po krótkim przebywaniu w jego atmosferze mieli jeszcze wystarczającą prędkość, by wyzwolić się spod wpływu wielkiej planety i w prostej linii skierować ku Dziecku.
Tym razem tarcie i wstrząsy były słabsze ze względu na rzadszą atmosferę i mniejszą prędkość. Sorilla odprężyła się, gdy kapsuły weszły głębiej, zadziałały hamulce aerodynamiczne i skierowały miniaturowe pojazdy w stronę strefy zrzutu.
Miała nadzieję, że miejscowi byli punktualni. Ostatnią rzeczą, jakiej chciała, to dać się złapać na otwartym polu z niedoświadczonym zespołem. Jednak – tak czy inaczej – spadali.
– Sprawdzić dane telemetryczne – rozkazała. – Wprowadzić ostatnie poprawki albo będziecie musieli przejść różnicę na piechotę.
Zespół potwierdził. Wszyscy byli mniej więcej na kursie, więc nie naciskała więcej. Powierzchnia Dziecka zbliżała się szybko, a Aida widziała już pod sobą krystalicznie błękitne wody morza.
Kapsuła porucznika rozpadła się jako pierwsza, ściany rozchyliły się, zamieniając konstrukcję w jeden wielki hamulec. Sorilla zauważyła Keplera stojącego na platformie. Po chwili zniknął jej z oczu. W ślad za porucznikiem swoje kapsuły zaczęli otwierać pozostali członkowie zespołu.
Sorilla zwolniła zabezpieczenia mniej niż kilometr nad morzem, a gwałtowne szarpnięcie odezwało się bólem w całym ciele. Hamulce kapsuły rozłożone były nad nią i kręciły się jak łopaty śmigła. Major ostatni raz sprawdziła sprzęt i zawisła na samej uprzęży.
Z wysokości pięciuset metrów zauważyła parę miejscowych stojących na brzegu i założyła, że to kontakt.
Sto metrów nad wodą skrzyżowała ramiona i zwolniła ostatnie zabezpieczenie. Swobodnie opadła ostatnie siedemdziesiąt metrów i uderzyła stopami w powierzchnię z siłą, która zmiażdżyłaby nieopancerzonego człowieka.
Zanurzyła się na głębokość trzech metrów, składając się tak, by jak najlepiej zamortyzować siłę uderzenia, a potem sprawdziła odczyty. Jej zasobnik znajdował się dwadzieścia metrów od niej, zanurzony metr pod powierzchnią. Podpłynęła do niego i przypięła do klamry znajdującej się z tyłu pancerza. Teraz wystarczyło poczekać na resztę zespołu. Ostatni otwierający kapsułę naturalnie zawsze lądował jako pierwszy.
Następny w wodzie znalazł się Dearborne. Zaledwie kilka sekund po niej. Szeregowi wpadli po kolejnych trzydziestu sekundach, a kapral Soleill tuż za nimi. Top Nano był następny, ale na porucznika trzeba było czekać ponad minutę.
„Muszę z nim o tym porozmawiać” – zanotowała w pamięci Sorilla. Gdyby było to „gorące wejście”, dodatkowy czas spędzony pod hamulcami kapsuły mógł kosztować go życie, a resztę zespołu fiasko.
W ciągu kilku minut Sorilla zebrała zespół i skierowała go w stronę czekającej dwójki.
* * *
Korra nie mógł oderwać wzroku od oceanu, choć wiedział, że nic tam nie zobaczy.
– Czy to…? – spytała niepewnie Syntha. – Jak myślisz?
– Tak, wydaje mi się, że to było to – odpowiedział, wiedząc, że pytała o to, czy byli świadkami lądowania obcych, na których czekali. – Nie spodziewałem się, że przybędą w taki sposób.
– Ale oni na pewno nie żyją – szepnęła jego towarzyszka. – Taki upadek powinien…
– Nie sądzę – powiedział pewnym głosem. – Nie wydaje mi się, by przebyli tak długą drogę tylko po to, by rozbić się o powierzchnię Dziecka. Obserwuj morze, Syntha.
Sam także zaczął wytężać wzrok.
Dwójka przez dłuższy czas czekała w ciszy ze wzrokiem utkwionym w falach oceanu. Stracili rachubę czasu, nie wiedzieli, ile upłynęło od chwili, kiedy pierwszy raz ujrzeli spadające „łzy”.
Czarna, opancerzona sylwetka wyłoniła się z wody i zbliżając się, wymierzyła broń w kierunku oczekujących. W chwilę później pojawiły się dwie kolejne postacie, osłaniając flanki pierwszej. Korra nigdy nie służył w wojsku, ale domyślił się, że chcą uniknąć trafienia kogoś ze swoich, gdyby pojawiła się konieczność zabicia jego i Synthy.
Byli niżsi niż Dziecianie, prawie o jedną piątą. Dwunożni i dziwnie symetryczni w osi pionowej. Korra zastanawiał się, czy to wrażenie pozostanie, kiedy zdejmą pancerze.
Prowadząca sylwetka zatrzymała się na samym brzegu, zwróciła głowę w obie strony i w końcu opuściła broń. Wyszła z wody.
– Korra?
Głos był dziwny, metaliczny w brzmieniu i wyższy niż dźwięki, do których przywykł Dziecianin. Jednak brzmiał czysto i zrozumiale.
Naukowiec wykonał gest powitania.
– To ja.
– СКАЧАТЬ