Sto lat samotności. Габриэль Гарсиа Маркес
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sto lat samotności - Габриэль Гарсиа Маркес страница 9

Название: Sto lat samotności

Автор: Габриэль Гарсиа Маркес

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-287-0620-0

isbn:

СКАЧАТЬ dnia powszedniego. Przybywali z przeciwległego krańca mokradeł, o dwa dni drogi zaledwie, z miasteczek, gdzie co miesiąc docierała poczta i znane były różne maszyny ułatwiające życie. Urszula nie dogoniła Cyganów, ale znalazła drogę, której jej mąż nie mógł odkryć w swym nieudanym poszukiwaniu wielkich wynalazków.

      Syna Pilar Ternery…

      Syna Pilar Ternery odniesiono do domu dziadków w dwa tygodnie po urodzeniu. Urszula przyjęła go niechętnie, ustępując raz jeszcze przed uporem męża, który nie mógł znieść myśli, by potomek jego rodu pozostał bez opieki, ale postawiła warunek, żeby ukryto przed dzieckiem jego prawdziwe pochodzenie. Chłopiec otrzymał imiona José Arcadio, ale dla uniknięcia pomyłek nazywano go Arcadio. W tym czasie tak wiele działo się we wsi i taki był zamęt w domu, że opieka nad dziećmi zeszła na drugi plan. Zajmowała się nimi Visitación, Indianka ze szczepu Guajiros, która przyszła do wsi ze swym bratem, uciekając przed zarazą bezsenności, od wielu lat nękającą jej plemię. Oboje byli łagodni i usłużni, a Urszula przyjęła ich do siebie w zamian za pomoc przy pracach domowych. Dlatego też zarówno Arcadio, jak i Amaranta nauczyli się języka Guajiros wcześniej niż hiszpańskiego. Przyzwyczaili się również pić bulion z jaszczurek i zjadać jaja pająków, o czym Urszula nie wiedziała, bo była w tym czasie zbyt zajęta zapowiadającą dobry zysk produkcją zwierzątek z karmelu. Macondo zmieniło się i rozkwitło. Ludzie, którzy przybyli z Urszulą, rozpowszechnili wieść o tutejszej żyznej ziemi i uprzywilejowanym położeniu w rejonie moczarów, toteż zapadła wieś z dawnych czasów przekształciła się nagle w tętniące życiem miasteczko ze sklepami, pracowniami rzemieślniczymi i stałym traktem handlowym, którym przybyli pierwsi Arabowie w ciżmach ze spiczastymi, zadartymi w górę czubkami, z kolczykami w uszach, wymieniając szklane naszyjniki na papugi. José Arcadio Buendía nie miał chwili spoczynku. Zafascynowany bezpośrednią rzeczywistością, która okazała się bardziej fantastyczna niż świat jego wyobraźni, stracił wszelkie zainteresowanie dla alchemii, porzucił substancję poddawaną niezliczonym doświadczeniom przez długie miesiące i znowu stał się przedsiębiorczym człowiekiem z pierwszych dni Macondo, kiedy wykreślał ulice i planował położenie domów tak, aby nikt nie korzystał z większych przywilejów niż inni. Zyskał taki autorytet wśród nowo przybyłych, że nikt nie kładł fundamentów ani nie budował palisad, nie zasięgnąwszy wpierw jego rady, zdecydowano nawet powierzyć mu kierownictwo nad rozdziałem ziemi. Kiedy powrócili Cyganie akrobaci ze swoim objazdowym jarmarkiem przekształconym w olbrzymie przedsiębiorstwo gier hazardowych i loterię, powitano ich radośnie, gdyż sądzono, że razem z nimi wraca José Arcadio. Ale José Arcadio nie wrócił i nie było też człowieka żmii, jedynej, jak myślała Urszula, osoby, która mogła dostarczyć wiadomości o jej synu. Toteż nie pozwolono Cyganom zatrzymać się w miasteczku i zapowiedziano, że nie wolno im się tu pokazywać w przyszłości, gdyż uważano ich za szerzycieli rozpusty i perwersji. José Arcadio Buendía wyraźnie jednak zaznaczył, że zawsze zastanie drzwi otwarte dawne plemię Melquiadesa, które swą wiekową mądrością i bajecznymi wynalazkami tak wiele się przyczyniło do rozwoju Macondo. Tylko że, jak twierdzili ci, co teraz przemierzali świat, plemię Melquiadesa zostało zmiecione z powierzchni ziemi, ponieważ przekroczyło granice wiedzy ludzkiej.

      Wyzwolony, przynajmniej chwilowo, od tortur wyobraźni, José Arcadio Buendía w krótkim czasie zaprowadził porządek i zobowiązał wszystkich do pracy; pozwolił sobie jednak na pewną słabostkę – nakaz wypuszczenia z klatek ptaków, które od momentu założenia grodu rozweselały czas swoim śpiewem, i zainstalowania na ich miejsce we wszystkich domach zegarów z kurantem. Były to cenne zegary, rzeźbione w drewnie, wymieniane przez Arabów za papugi. José Arcadio Buendía zsynchronizował je z taką precyzją, że co pół godziny w miasteczku rozbrzmiewały kolejne akordy tej samej melodii, osiągając punkt kulminacyjny w południe, gdy wszędzie naraz radował wszystkie uszy pełny tekst muzyczny walczyka. On także, nie kto inny, postanowił, żeby na ulicach zamiast akacji sadzono drzewa migdałowe, i wynalazł, nie zdradzając go nikomu, sposób zapewnienia drzewom długowieczności. Wiele lat później, kiedy Macondo było już tylko osiedlem drewnianych domów i cynkowych dachów, na najstarszych ulicach przetrwały jeszcze poturbowane i zakurzone migdałowce, chociaż nikt już wtedy nie wiedział, kto je tam zasadził. Podczas gdy ojciec Aureliana sprawował rządy w miasteczku, a matka pomnażała zasoby domu wyrobem pięknych cukrowych kogucików i rybek, które dwa razy dziennie zanoszono z domu do sklepów, nadziane na patyki, on sam spędzał niekończące się godziny w opuszczonym laboratorium, studiując wyłącznie na podstawie doświadczeń sztukę złotnictwa. Wyrósł tak szybko, że odzież pozostała po bracie zrobiła się na niego za krótka, i zaczął nosić ubranie ojca, ale Visitación musiała robić mu zakładki na koszulach i zwężać spodnie, gdyż Aurelian nie odziedziczył rodzinnej potężnej budowy. Stał się milczący i stronił od ludzi. Okres dojrzewania odebrał mu dziecinną słodycz głosu, ale przywrócił intensywne spojrzenie oczu, jakie miał niegdyś. Był tak pochłonięty swoimi eksperymentami, że czasem nie opuszczał pracowni nawet w porze posiłków. Zaniepokojony jego skrytością José Arcadio Buendía dał mu klucze do domu i trochę pieniędzy, myśląc, że może potrzeba mu kobiety. Ale Aureliano wydał pieniądze na kwas solny, żeby otrzymać wodę królewską, i ozdobił klucze kąpielą w złocie. Jego wybryki nie dorównywały pomysłom Arcadia i Amaranty, którzy zaczęli już tracić mleczne zęby, a jeszcze całymi dniami czepiali się spódnicy Indianki, niezłomni w swym postanowieniu, by nie mówić po hiszpańsku, lecz językiem Guajiros. „Nie masz na co się skarżyć – mówiła Urszula mężowi. – Dzieci zwykle dziedziczą głupotę po rodzicach”. Kiedyś, gdy lamentowała nad swoim przeklętym losem, przekonana, że dziwne obyczaje jej dzieci są czymś równie strasznym jak świński ogon, Aureliano utkwił w niej spojrzenie, które ją zbiło z tropu.

      – Ktoś tu przyjdzie – powiedział.

      Urszula, jak zwykle, gdy wypowiadał jakieś proroctwo, próbowała ostudzić go swoją prostą domorosłą logiką. To naturalne, że ktoś przyjdzie. Dziesiątki przybyszów z obcych stron przechodziło co dzień przez Macondo, nie alarmując nikogo i nie wysyłając przedtem tajemniczych zapowiedzi. Niemniej wyższy ponad logikę Aureliano był pewien swej przepowiedni.

      – Nie wiem, kto to może być – upierał się – ale wiem, że już jest w drodze.

      W niedzielę rzeczywiście zjawiła się Rebeka. Miała nie więcej niż jedenaście lat. Uciążliwą drogę z Manaure przebyła z handlarzami skór, którzy mieli polecenie dostarczyć ją wraz z listem do domu Josegó Arcadia Buendíi, ale nie mogli określić dokładnie, kto ich prosił o tę przysługę. Cały jej dobytek składał się z węzełka z bielizną, drewnianego fotelika na biegunach zdobnego w ręcznie malowane kolorowe kwiaty i worka z żaglowego płótna, który zawierał kości jej rodziców grzechocące przy każdym poruszeniu. List do Josego Arcadia Buendíi napisany był w nader serdecznych słowach przez kogoś, kto pomimo lat i odległości nadal go kochał i kierując się zwykłym ludzkim odruchem litości, uważał za swój obowiązek wysłać do niego tę biedną opuszczoną sierotkę, która jest kuzynką Urszuli, a zatem także krewną – choć o wiele dalszą – Josego Arcadia Buendíi, jako córka jego niezapomnianej pamięci przyjaciela Nicanora Ulloa i czcigodnej małżonki jego Rebeki Montiel, których Bóg powołał do swego królestwa i których ziemskie szczątki przesyłane są w załączeniu, aby sprawiono im chrześcijański pogrzeb. Wymienione nazwiska i podpis na liście były napisane bardzo wyraźnie i czytelnie, ale ani Urszula, ani José Arcadio Buendía nie mogli sobie przypomnieć krewnych o tych nazwiskach i nie znali nikogo, kto nazywałby się tak jak nadawca listu, a tym mniej w dalekim osiedlu Manaure. Od dziewczynki nie można było СКАЧАТЬ