Sto lat samotności. Габриэль Гарсиа Маркес
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sto lat samotności - Габриэль Гарсиа Маркес страница 10

Название: Sto lat samotności

Автор: Габриэль Гарсиа Маркес

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-287-0620-0

isbn:

СКАЧАТЬ podnosząc do ust ani kęsa. Przypuszczano nawet, że jest głuchoniema, póki Indianie nie zapytali jej w swoim narzeczu, czy chce trochę wody, a wtedy ona, jakby rozpoznając ich, poruszyła oczyma i skinęła głową twierdząco.

      Zatrzymali ją u siebie, bo nie było innego wyjścia. Postanowiono nazwać ją Rebeką, jak, zgodnie z listem, brzmiało imię jej matki, a kiedy Aureliano zadał sobie trud odczytania jej całego kalendarza z imionami świętych, nie wywołało to żadnej reakcji z jej strony. Ponieważ w Macondo nie było wtedy cmentarza, bo dotychczas nikt jeszcze nie umarł, zachowano worek z kośćmi w oczekiwaniu, aż znajdzie się godne miejsce, żeby je pogrzebać, i przez długi czas zawadzały wszędzie; odnajdywano je w najmniej spodziewanych miejscach, zawsze z tym grzechotem, przypominającym gdakanie kwoki. Wiele czasu minęło, zanim Rebeka włączyła się do życia rodzinnego. Siadywała na swoim krzesełku w najbardziej oddalonym kącie domu, nieustannie ssąc palec. Nic jej nie interesowało prócz muzyki zegarów, której co pół godziny szukała swymi wystraszonymi oczyma, jakby spodziewała się odnaleźć ją w jakimś miejscu w powietrzu. Przez wiele dni nie można było zmusić jej do jedzenia. Nikt nie rozumiał, jakim sposobem nie umarła z głodu, wreszcie Indianie, którzy wiedzieli wszystko, krążąc nieustannie po domu swoim bezszelestnym krokiem, odkryli, że Rebeka jada wyłącznie mokrą ziemię z podwórza i płaty wapna, które zeskrobywała paznokciami ze ścian. Było oczywiste, że jej rodzice, czy ktokolwiek ją wychował, mieli jej za złe ten obyczaj, bo uprawiała go po kryjomu, ze świadomością winy, odkładając porcje zdobytej żywności, tak żeby móc je zjeść, kiedy nikt nie widzi. Od tej chwili nie spuszczano z niej oka. Wylewano żółć bydlęcą na podwórko i smarowano piekącą papryką ściany, myśląc, że tymi sposobami uda się ją oduczyć tego szkodliwego nałogu, dziewczynka jednak wykazywała tyle sprytu i przebiegłości w zaopatrywaniu się w zapas ziemi, że Urszula musiała uciec się do bardziej drastycznych środków. Mieszała sok pomarańczy z rabarbarem w dzbanku, który na całą noc zostawiała pod gołym niebem i nazajutrz rano dawała jej ten napój na czczo. Chociaż nikt jej nie powiedział, że to jest właściwe lekarstwo przeciw nałogowi jedzenia ziemi, uważała, że każdy gorzki płyn w pustym żołądku zmusi wątrobę do reakcji. Rebeka była tak krnąbrna i tak silna pomimo swego wycieńczenia, że musiano, jak cielakowi, przemocą otwierać jej usta, aby przełknęła lekarstwo. Ledwie można było powstrzymać jej kopanie, plucie i gryzienie, przerywane niekiedy zagadkowymi wykrzyknikami, które, jak twierdzili zgorszeni Indianie, oznaczały najgrubsze sprośności, jakie można było wymyślić w ich języku. Dowiedziawszy się o tym, Urszula uzupełniła kurację okładami rzemiennego pasa. Nie ustalono nigdy, czy to rabarbar, czy bicie, czy też połączenie tych obu leków odniosło wreszcie skutek, dość że po kilku tygodniach w obyczajach Rebeki nastąpiła widoczna poprawa. Uczestniczyła w zabawach Arcadia i Amaranty, którzy przyjęli ją jak starszą siostrę, i zaczęła jeść z apetytem, nakładając sobie na talerz wszystko, co podano. Wkrótce okazało się, że mówi po hiszpańsku równie biegle jak w narzeczu indiańskim i że jest wyjątkowo uzdolniona do wszelkich robót ręcznych. Śpiewała także walce z zegarów z zabawnymi, pełnymi wdzięku słowami, które sama wymyśliła. Niebawem zaczęto ją uważać za członka rodziny. Dla Urszuli była czulsza i serdeczniejsza niż jej własne dzieci, mówiła „siostrzyczko” i „braciszku” do Amaranty i Arcadia, nazywała „wujkiem” Aureliana i „dziadkiem” Josego Arcadia Buendíę. Tak więc w końcu na równi z innymi zasługiwała na nazwisko Rebeka Buendía, jedyne, które kiedykolwiek miała i które nosiła z godnością aż do śmierci.

      Pewnej nocy, kiedy Rebeka wyleczyła się już z nałogu łykania ziemi i sypiała w pokoju razem z innymi dziećmi, Indianka śpiąca z nimi obudziła się nagle, słysząc dziwny urywany odgłos dochodzący z kąta. Zerwała się z przerażeniem, myśląc, że to jakieś zwierzę dostało się do pokoju, i zobaczyła Rebekę huśtającą się na swoim krzesełku i ssącą palec, z oczyma fosforyzującymi jak oczy kota w ciemnościach. Sparaliżowana grozą i wspomnieniem własnego losu Visitación rozpoznała w tych oczach objawy choroby, której groźba zmusiła ją i jej brata do opuszczenia na zawsze tysiącletniego królestwa, gdzie sami byli książętami. Była to plaga bezsenności.

      Indianin Cataure uciekł z domu jeszcze tej samej nocy. Jego siostra została z fatalistycznym przekonaniem, że ta zabójcza choroba tak czy inaczej będzie ją ścigać wszędzie, aż po krańce ziemi. Nikt nie pojmował grozy Visitación. „Jeżeli nie będziemy spać, tym lepiej – mówił wesoło José Arcadio Buendía. – Tym więcej będziemy korzystali z życia”. Ale Indianka wytłumaczyła im, że najstraszniejsze w tej chorobie jest nie to, że nie można zasnąć, bo ciało nie odczuwa zmęczenia, lecz nieodwracalny postęp innego, gorszego symptomu – utraty pamięci. Tłumaczyła, że kiedy chory przyzwyczaja się do stanu bezsenności, zaczynają zacierać się w jego umyśle wspomnienia dzieciństwa, potem nazwy i pojęcia przedmiotów, a w końcu tożsamość osób, a nawet świadomość własnego istnienia, aż do pewnego rodzaju obłędu i negacji przeszłości. José Arcadio Buendía, śmiejąc się do łez, uważał to wszystko za imaginacyjną dolegliwość, wymyśloną przez zabobonnych Indian. Ale Urszula na wszelki wypadek odseparowała Rebekę od innych dzieci.

      Po kilku tygodniach, kiedy przerażenie Visitación zdawało się uspokajać, José Arcadio Buendía pewnej nocy zaczął przewracać się z boku na bok w łóżku, nie mogąc zasnąć. Urszula, która również nie spała, zapytała, co mu jest, a on odpowiedział: „Znów mi nie schodzi z myśli Prudencio Aguilar”. Nie spali ani minuty, ale następnego dnia czuli się tak wypoczęci, że zapomnieli o ciężkiej nocy. Podczas obiadu Aureliano zdumiony oświadczył, że czuje się świetnie, pomimo że przez całą noc pracował w laboratorium, pozłacając broszkę, którą miał zamiar podarować Urszuli w dzień jej urodzin. Zaniepokoili się dopiero na trzeci dzień, kiedy w porze, o której zwykle szli spać, okazało się, że nie mają na to żadnej ochoty, chociaż nie spali od przeszło pięćdziesięciu godzin.

      – Dzieci też nie śpią – stwierdziła Indianka ze swym poczuciem fatalizmu. – Jak już zaraza wejdzie do domu, nikt się przed nią nie uchroni.

      Istotnie, padli ofiarą zarazy. Urszula, która znała od swej matki lecznicze właściwości ziół, przygotowała wywar z tojadu i zmusiła wszystkich do wypicia, ale nie udało im się zasnąć i przez cały dzień śnili na jawie.

      W tym stanie trzeźwej halucynacji widzieli nie tylko obrazy ze swoich własnych snów, ale przekazywali je sobie nawzajem: jedni widzieli to, co się śniło drugim. Było tak, jakby dom zapełnił się gośćmi. Siedząc w foteliku w kącie kuchni, Rebeka śniła, że jakiś człowiek bardzo podobny do niej, w ubraniu z białego lnu i w koszuli z kołnierzykiem zapiętym na złoty guzik, przyniósł jej bukiet róż. Razem z nim przyszła kobieta o delikatnych rękach, wyjęła jeden z kwiatów i wpięła go dziewczynce we włosy. Urszula zrozumiała, że ten mężczyzna i ta kobieta mogli być nie kim innym, tylko rodzicami Rebeki, ale pomimo wysiłków, jakich nie szczędziła, żeby sobie przypomnieć tych ludzi, jeszcze bardziej utwierdziła się w przekonaniu, że ich nigdy w życiu nie widziała. Tymczasem z beztroską, której José Arcadio Buendía nie mógł sobie nigdy darować, w dalszym ciągu sprzedawano w miasteczku produkowane w domu zwierzątka z karmelu. Dzieci i dorośli z zachwytem ssali smaczne zielone kogutki bezsenności, śliczne różowe rybki nakrapiane bezsennością i żółte koniki zatrute bezsennością. Poniedziałkowy świt nikogo z miasteczka nie zastał w łóżku. Z początku nikt się tym nie przeraził, przeciwnie, cieszyli się, że nie potrzebują spać, ponieważ wtedy w Macondo było tyle do roboty, że ledwie wystarczało czasu. Pracowali tak, że wkrótce nie mieli już nic do zrobienia, i o trzeciej nad ranem siedzieli z założonymi rękami, licząc nuty walca płynącego z grających zegarów. Ci, którzy chcieli СКАЧАТЬ