Название: Niespokojny płomień
Автор: Louis de Wohl
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Биографии и Мемуары
isbn: 978-83-257-0653-1
isbn:
Te, które odwiedził, łaźnie Gargilusza, same w sobie wydawały się miastem. Baseny z zimną, ciepłą i gorącą wodą mogły pomieścić równocześnie tysiące ludzi, a otaczały je pokoje masażu, wszelkiego rodzaju sklepy, a nawet publiczne jadłodajnie. Przylegał do nich teatr i, co nieuniknione, również przybytek z kobietami. Kiedy Alipiusz brał kąpiel, oczyszczono i wyprasowano jego płaszcz i tunikę, a kiedy włożył je na siebie, młoda kobieta o skórze jak marmur – ten żółty, numibijski, a nie ten plamiasty z Italii, czy biały z Grecji – podeszła do niego z namalowanym na twarzy uśmiechem i wręczyła mu duży czerwony kwiat. Potem odwróciła się i odeszła, a on stał i gapił się za nią głupio. Zniknęła wśród kolumn przybytku z kobietami i zrozumiał, że ten kwiat stanowił rodzaj zaproszenia.
– Jeden denar – powiedział człowiek, który wyczyścił i wyprasował jego rzeczy. – A ona kosztowałaby panicza dużo więcej. Przyjechał panicz z prowincji, no nie?
– Miała bardzo ładne zęby – odparł Alipiusz niezobowiązująco. – Moim zdaniem ładne zęby są bardzo ważne u kobiety. – Postanowił pominąć milczeniem pytanie mężczyzny. Zapłacił mu denara – w Tagaście za tę cenę wypranoby i uprasowano ubranie całej rodziny – i odszedł. Ale nie w kierunku przybytku z kobietami.
Wkrótce znów zagłębił się w chaos ulic. Tym razem natrafił na grzeczniejsze osoby, które pokierowały go na ulicę złotników.
Idąc cały czas wyciągał szyję i wyglądał Augustyna, który przyjechał do Kartaginy dwa tygodnie wcześniej, choć wiedział, że to nie ma sensu. Byłby to naprawdę niesamowity przypadek, gdyby wpadł na niego na ulicy. Ale nie mógł się powstrzymać. Tęsknił za nim, za tym jego chłodnym, pełnym ironii głosem. Oczywiście nigdy by mu tego nie powiedział – bo Augustyn okazałby mu pogardę za te sentymentalne nonsensy. I miałby rację. Augustyn nie zawsze bywał niesprawiedliwy – działo się tak tylko wtedy, kiedy był zły. Ale często wpadał w złość.
Rzecz jasna Alipiusz nie spotkał go po drodze i zaczął się nawet zastanawiać, czy przypadkiem nie miną tygodnie, a nawet miesiące nim tak się stanie. Kiedy Augustyn wyruszał do Kartaginy, nie wiedział, gdzie się zatrzyma, a do domu nie dotarł jeszcze list od niego, kiedy wyruszał Alipiusz. Nie miał więc adresu, a Kartagina okazała się gigantycznym miastem.
Ponad godzinę zajęło Alipiuszowi odszukanie domu złotnika Juby, który za umiarkowaną cenę oferował ojcu pokój dla niego. Ojciec nie znał tego człowieka, tylko zlecił komuś poszukanie stancji. I znalazł ją właśnie tam.
Juba był starszym człowiekiem, miał ciemną skórę i małe, zaczerwienione oczka (Twierdził, że to wskutek ślęczenia do nocy nad pracą, ale po prawdzie głównie zajmował się winem.) Jego żona była wielka, gruba i bezkształtna, a większość czasu spędzała leżąc na kanapie i chrupiąc słodycze, wachlowana przez niewolnicę.
Pokój pokazała mu Mavrut – córka Juby z poprzedniego małżeństwa. Była to dość ładna dziewczyna, nie tak czarna, jak jej ojciec i Alipiusz pomyślał, że spodobałaby się Augustynowi.
Pokój był bardzo mały i niski. Miał jedno maleńkie okno wychodzące na niewielkie podwórze, pełne kur, dzieci i kurzu. Zapach cebuli, ekskrementów i palonego drewna napełniał cały dwukondygnacyjny budynek.
– Jak się nazywasz? – spytała dziewczyna.
Powiedział jej, a ona podała mu swoje imię.
– Mam nadzieję, że ci się tu spodoba – powiedziała dziwnie gruchającym tonem.
– Ja też mam taką nadzieję, Mavrut.
Obdarzyła go szerokim uśmiechem. Miała ładne zęby. Wyszła powoli, dziwnie kręcąc biodrami. Pewnie nic na to nie może poradzić, pomyślał. Jej suknie były zbyt obcisłe niemal na całym ciele. Zapewne z nich wyrosła.
Jej obecność dodała do innych zapachów powiew słodyczy.
Usiadł na łożu. Wiedział, że powinien rozpakować torbę podróżną, ale był zmęczony i zgrzany pomimo kąpieli, którą wziął niedawno. Czuł się też bardzo nieszczęśliwy. Ostatni raz jadł jakieś sześć godzin temu, ale nie mógł się zmusić, żeby znów wyjść na ulicę i poszukać jadłodajni.
Kartagina ze wszystkich stron zalewała go swym ogromem, hałasem i ruchem. Uciekł przed nią do tego dusznego, małego pokoiku, jedynego schronienia jakie tu miał. Wokoło były setki tysięcy ludzi, ale nigdy w życiu nie czuł się równie samotny.
Chyba oszalał, że poprosił ojca, by go tu przysłał.
Nigdy nie znajdzie Augustyna.
Płakał przez chwilę, starannie zakrywając twarz brzegiem płaszcza, żeby nic nie było słychać.
Zapadł w sen nim jeszcze zaszło słońce.
Rozdział czwarty
Zobaczył Augustyna zaraz następnego dnia. Nie był to przypadek – po prostu poszedł do szkoły retorów koło świątyni Saturna. W Kartaginie było oczywiście wiele takich szkół, ale tę wskazano mu jako najbardziej nowoczesną, więc od razu się domyślił, że Augustyn ją wybrał. Nie rozumiał, dlaczego nie pomyślał o tym wczoraj. To było takie proste! Choć hałas na ulicach wcale się nie zmniejszył, na szczęście odzyskał zdolność myślenia. Augustyn stał w grupie młodych ludzi przed wejściem do szkoły. Poczekał, aż go zauważy, choć przez chwilę miał wrażenie, że przyjaciel nigdy nie podniesie wzroku, a jeśli podniesie, to go nie pozna.
Ale kiedy Augustyn wreszcie się odwrócił, uśmiechnął się i był tak wyraźnie ucieszony, że Alipiusz miał ochotę zatańczyć z radości. Porzucił grupę młodzieńców, podszedł do niego, położył mu ręce na ramionach i powiedział, że już czas, żeby on również zobaczył coś w życiu, zamiast tkwić zakopany w najdalszych prowincjach, gdzie nic się nie dzieje.
– Chyba, że myśmy coś zmalowali – dodał puszczając do niego oko.
Alipiusz miał wrażenie, że zaraz wybuchnie z radości, ale potrafił jedynie uśmiechać się z zażenowaniem.
– Możesz się tutaj zapisać dziś po południu – powiedział Augustyn wskazując szkołę ruchem głowy. – Albo jutro, nie ma pośpiechu. A ja pokażę ci Kartaginę. Zapewne nic jeszcze nie widziałeś? Dokładnie tak myślałem. To chodź.
I zabrał go ze sobą. Cóż to był za piękny dzień! Dach świątyni Saturna, pokryty złotem, błyszczał niczym samo słońce.
– To oczywiście dawna świątynia Molocha, ale nikt jej tak dziś nie nazywa – wyjaśnił Augustyn. – Mówią o niej po prostu „ta stara”. No i przestali tu składać ofiary z dzieci. Bóg dostaje teraz tylko czarne kozy i czarne kury. Nie wiem, czy podoba mu się taka dieta.
Nadal stały tu wszystkie świątynie – Jowisza Kapitolińskiego, Minerwy, Marsa i Junony. Na końcu ulicy lekarzy wznosiła się świątynia Eskulapa, którego w dawnych czasach nazywano Eszumem.
СКАЧАТЬ