Название: Cymanowski chłód
Автор: Magdalena Witkiewicz
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Любовно-фантастические романы
isbn: 978-83-8195-325-2
isbn:
W czwartek, 3 maja 2018 roku, gdy po raz pierwszy przyjechałam do Cymanowskiego Młyna, Zawiślak zapytał:
– Pani Aniu, napije się pani nalewki?
Monika i Maciej poszli do swojego pokoju, my z panem Jerzym siedzieliśmy przed kominkiem, rozmawialiśmy, a ja czułam się dokładnie tak jak wtedy, gdy byłam młoda i całe życie miałam jeszcze przed sobą. Już zapomniałam te emocje.
– Może kieliszeczek. – Uśmiechnęłam się. – Ale na pewno nie więcej!
– Gwarantuję, że na jednym kieliszku się nie skończy. – Zawiślak odwzajemnił uśmiech. – Zawsze się zastanawiam, dlaczego ludzie wolą pić nalewkę z kieliszków. Przecież trzeba co chwilę dolewać. Można by pić z kubków, prawda?
Na początku pomyślałam, a nawet nieco się przestraszyłam, że Zawiślak ma problemy z alkoholem, jednak gdy zamoczyłam usta w słodkawym czerwonym płynie, zrozumiałam, co ma na myśli.
– Przepyszna – powiedziałam.
– Mówiłem, że ją trzeba pić z kubka. – Uśmiechnął się gospodarz.
– Z kieliszka lepiej smakuje.
– A próbowała pani kiedyś z kubka?
– Nigdy!
– To pani nie wie, jak smakuje!
Przyznałam mu rację. Po chwili przyniósł dwa kubki z charakterystycznym kaszubskim wzorem i napełnił je do połowy.
– Teraz proszę skosztować – powiedział wyczekująco.
– Przepyszne – przyznałam.
– Widzi pani! Wiedziałem, że pani zasmakuje.
Siedzieliśmy przed kominkiem i wpatrywaliśmy się w ogień. Przez dłuższą chwilę milczeliśmy i nawet zaczęłam zastanawiać się, czy nie przerwać tej ciszy. Może wydawała mu się niezręczna?
– Byłam kiedyś na Kaszubach. Całkiem niedaleko. Dawno, dawno temu, jeszcze za studenckich czasów. Może się kiedyś spotkaliśmy na leśnych ścieżkach?
– Nie sądzę – stwierdził krótko. – Przyjechałem tu stosunkowo niedawno. Pochodzę z daleka.
Myślałam, że nic więcej nie powie, ale po chwili wypił kilka łyków nalewki i zaczął mówić.
Opowiedział mi historię swojego życia. O żonie, która była dla niego wszystkim, o tym, że po jej śmierci długo nie mógł się pozbierać i postanowił zmienić całe swoje życie, o tym, że postawił wszystko na jedną kartę i przeniósł się na zupełnie sobie nieznane Kaszuby. Potem mówił o Łukaszu, synu, którego nagle stracił, i o tym, że rozwija agroturystykę i stara się swoje ojcowskie uczucia przelać na Adama Kostucha, syna przyjaciela.
– Ale nie jest łatwo. Nie chcę znowu zaczynać wszystkiego od nowa. – Pokręcił głową. – Ile razy można? Bez przerwy?
– Nie wiem – westchnęłam. – Myślę, że można zaczynać zawsze. Póki życie trwa.
– Życie jest bardzo kruche. Coś o tym wiem. Nietrudno je stracić. Czasem śmierć przychodzi zupełnie nieoczekiwanie. – Zamyślił się. – I to z tej strony, z której kompletnie się tego nie spodziewamy.
– Dlatego mówię, że trzeba korzystać z życia, póki trwa… – powiedziałam z pełnym przekonaniem.
Dopiero jakiś czas później Jerzy wyznał mi, że właśnie te słowa skłoniły go do refleksji. Że można spróbować zacząć od nowa jeszcze raz. Że nowe życie nie musi wiązać się z nowym miejscem zamieszkania, ale z kimś zupełnie nowym, kroczącym przy twoim boku.
I tak też się stało. Oczywiście nie od razu, ale Jerzy przekonywał mnie, że naprawdę nie ma na co czekać.
Gdy wróciłam do Warszawy, wielokrotnie rozmawialiśmy przez telefon. To były rozmowy o życiu. Siadywaliśmy każdy w zaciszu swojego domu i opowiadaliśmy sobie wszystko. Zdawaliśmy relacje z naszej zwykłej codzienności, ale też zaczynaliśmy mówić o marzeniach. Marzenia nie splatały się jeszcze wtedy w jedną nić, ale oboje czuliśmy, że staliśmy się dla siebie kimś więcej niż przypadkowymi ludźmi, którzy rozmawiali raz przy kominku w chłodną majową noc.
Pamiętam tę rozmowę, gdy Jerzy opowiadał mi o swoich planach dotyczących pensjonatu. O tym, że chciałby spokojnie z tego żyć.
– Aniu, ale zdaję sobie sprawę, że muszę uruchomić kuchnię. Bez dobrego jedzenia nie będę konkurencyjny. Ale co ja umiem? Jajecznicę z grzybami zrobię, sobie ugotuję, ale to się nie nadaje dla gości.
– Jerzy, przesadzasz! – Roześmiałam się. – Całkiem dobrze sobie radzisz.
– Ale co ja mam serwować? – zastanawiał się. – Chińszczyznę? Teraz modne te surowe ryby są. Świństwo!
– W żadnym wypadku surowe ryby, Jurek. Atutem leśniczówki jest domowa atmosfera. Nalewka w kubkach, twoja jajecznica z grzybami. To nie może być jakaś wyszukana kuchnia, tylko lokalna, kaszubska.
– No dobrze, ale skąd ja wezmę kogoś, kto mi to poprowadzi? Przecież to musi być ktoś zaufany…
– Może ktoś z sąsiedniej wsi? – zapytałam, ale już wtedy przez głowę przebiegła mi jedna myśl. Bardzo nieśmiała i wtedy jeszcze wielce nierealna.
Jak się później okazało, Jerzy myślał dokładnie to samo.
W połowie czerwca przyjechałam do Cymanowskiego Młyna. Na początek miały być to tylko wakacje. Miałam pokazać mu, jak to sobie wszystko wyobrażam, pomóc mu przetrwać sezon i wraz z nadejściem jesieni wrócić do domu. Stało się zupełnie inaczej.
Kuchnia kaszubska ruszyła z początkiem lipca, zatrudniliśmy dwie pełne życia i pomysłów kucharki, biznes się rozkręcał, a my… A my, ku swojemu zaskoczeniu, zdaliśmy sobie sprawę, że chcemy być razem.
– Aniu, nie ma na co czekać – przekonywał mnie Jerzy. – Sama mówiłaś, że w pewnym wieku trzeba szybko podejmować decyzje.
Tego samego dnia wprowadziłam się do leśniczówki. Gdy zasypiałam, oczywiście znowu pomyślałam o mojej mamie, która nie byłaby zadowolona, że tak bez ślubu postanowiłam zamieszkać z mężczyzną. Nie pozwoliłaby na to, mimo tego, ile mam lat… Pewnie nawet ze względu na nią bym tego nie zrobiła. Teraz były zupełnie inne czasy. Karolina pomieszkiwała z Adasiem i nikt sobie z tego nic nie robił. No, ale ona tu jest sama, a Adaś sierota. Coś tam wspominała, że Wentowa, ciotka, u której czasem СКАЧАТЬ