Dom sekretów. Natalia Bieniek
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dom sekretów - Natalia Bieniek страница 19

Название: Dom sekretów

Автор: Natalia Bieniek

Издательство: PDW

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия:

isbn: 9788380972650

isbn:

СКАЧАТЬ i raczej trudno było nakłonić którąś do dodatkowych zakupów. Obok, w suterenie, znajdowało się wiele przydatnych w gospodarstwie domowym zakładów usługowych i przy okazji służące oddawały futra do prania czy też pościel do magla. W podwórku kamienicy mieli też swoje warsztaty stolarz i szewc. Było to dobre miejsce, jeśli chodzi o wszelaki interes.

      Rodzina Goldmanów zajmowała spore mieszkanie w kamienicy przy jednej z przecznic Piotrkowskiej. Od największej łódzkiej arterii ich dom dzieliło może ze sto metrów, Łódź jednak ma tę właściwość, że wystarczy odejść parę metrów od głównej ulicy w centrum i już widzi się krajobraz zgoła różny od blichtru Piotrkowskiej. Potrafi tam stać elegancki, secesyjny pałac, zaprojektowany przez światowej sławy architekta, posiadający wszelkie udogodnienia, bogato zdobiony i wytworny, a zaraz obok widać skromną czynszową oficynę z drewnianym ustępem na podwórzu i ciągle sypiącym się wokół pierzem, bo w suterenie baby szyją kołdry.

      Kamienica, w której mieszkali Goldmanowie, znajdowała się parę kroków od wspaniałego hotelu Grand, gdzie były windy, drzwi obrotowe, przenośne umywalki, potem zaś węzły sanitarne na korytarzach i łazienki w kilku pokojach, a nawet specjalne urządzenia do podgrzewania posiłków przez kelnerów. Szyk, wygoda i elegancja godne europejskich stolic.

      Tymczasem trochę dalej stały domy nieposiadające pełnej kanalizacji. Podwórka były tu ciasne i ciemne, otoczone ze wszystkich stron budynkami, co tworzyło efekt tak zwanych studni. Od strony wąskiej uliczki na takich parcelach wznosiła się zazwyczaj główna frontowa kamienica, która wyglądała w miarę porządnie. Najczęściej miała ozdobne stiuki, balkony i wysokie okna. Były w niej mieszkania o dużych pokojach i sporym metrażu.

      I właśnie w jednej z takich frontowych kamienic mieszkali Goldmanowie. Należała do nich cała posesja, nic więc dziwnego, że wybrali dla siebie mieszkanie w najbardziej reprezentacyjnym budynku od strony ulicy. Licząc od dołu, piętra wyglądały tu następująco: suterena – pokoik służącej Andzi oraz druga służbówka, należąca do kucharki Adeli, tuż obok kuchni. Poza tym piwnice na węgiel. Służbówki nie były takie złe, miały spore okna, a zatem naturalny dopływ światła. Następnie parter – tutaj wykonywano wielorakie usługi. Potrzebne, acz mało eleganckie: mieścił się tu magiel, działał szewc i stolarz. Nie było to miejsce odpowiednie dla interesów Sary Goldmanowej, więc swój skład kapeluszy ulokowała na innym podwórzu, z wejściem bezpośrednio od Piotrkowskiej. Te parę kroków naprawdę robiło różnicę. Przejście z domu do zakładu zajmowało właścicielce czy też Andzi jakieś pięć minut. Były to jednak dwa różne światy.

      Z pracownią kapeluszy graniczyły: skład krawatów Spodenkiewicza, delikatesy Ignatowicza, cukiernia Zielkego oraz sklep kolonialny Szwajkerta. Dziś powiedzielibyśmy, że sprzedawano tam towary „z wyższej półki”, dla bardziej majętnych klientów.

      Mieszkanie Goldmanów składało się z sześciu wielkich pokoi, których okna wychodziły na dwie strony: na ulicę i na podwórze. Z wewnętrznych okien widać było podwórko-studnię oraz boczne oficyny. I tu właśnie kontrast pomiędzy zewnętrzną częścią parceli a jej dziedzińcem był najbardziej widoczny. Oficyny, proste w architekturze, nie miały żadnych zbędnych zdobień. Przypominały bałuckie czynszówki, choć znajdowały się parę kroków od głównej ulicy miasta. Cóż za szczególny kontrast: przepych fabrykanckich pałaców tuż obok tanich czynszówek, gdzie mieszkania składały się z dwóch niewielkich pomieszczeń. (Może czasem trzech). Nadal jednak był to dobry adres i relatywnie przyzwoite warunki życiowe. W biedniejszych rejonach Łodzi mieszkano najczęściej w lokalach jednoizbowych.

      Naprzeciwko głównej oficyny stały poczerniałe ze starości drewniane komórki, które straszyły w nocy i przygnębiały w dzień. Kiedy Sara Goldmanowa wyglądała przez okna wychodzące na ulicę, widziała jeden z bardziej ekskluzywnych łódzkich hoteli, gdy zaś wyjrzała na podwórko, miała przed oczami zniszczone drewniane szopy. Wisiały między nimi sznurki z praniem, na ziemi zawsze leżało błoto, a przy wejściu do pralni tutejsze grube baby w łachmanach, skupione dokoła żeliwnej pompy, bez przerwy jazgotały w kilku językach. Brudne dzieciaki ganiały w berka lub grały w chłopka.

      Pomimo jaskrawych kontrastów wszyscy tu się znali. Jedni lubili sąsiadów bardziej, drudzy mniej, lecz znali się wszyscy i każdy wiedział, co u kogo słychać.

      Pierwsze z mieszkań w prawej oficynie zajmował szewc z rodziną, Szmul Rozenblatt. Sześć młodych gąb do wykarmienia i szewcowa stale w ciąży. Na dole w lewej oficynie mieszkała samotna nauczycielka z pensji dla dziewcząt, panna Jadzia. Doprawdy dziwne to miejsce do życia dla niezamężnej panny z dobrej rodziny. Następnie stolarz i jego syn Antoni. Można by wymieniać długo.

      Na strychu ulokował się nałogowy pijak, Siergiej, były rosyjski żołnierz, który nie załapał się na wymarsz swoich rodaków z miasta po zakończeniu wielkiej wojny i tkwił z butelką wódki w dłoni wpatrzony w lufcik.

      Och, dużo tu było tych ludzików – używając sformułowania tęgiej praczki z parteru, Frau Langer – „jak mrówków”! „Jak mrówków ci tu ich, pani” – gadała swoją gwarą plotkara Felicja, w złości machając na dzieciaki ścierą i pomstując na zrzucone pranie do kolejnej ze swych szarych klientek, która stała w błocie, zdumiona harmiderem i ściskiem na tak małym podwórku.

      Trzeba jeszcze wspomnieć o starej Królowej z parteru sutereny. Zbieżność nazwiska z monarszym tytułem była przypadkowa i nie miało ono nic wspólnego z władcami jakiegokolwiek państwa, gdyż wdowa po Józefie Królu nie panowała nawet nad samą sobą i własnym umysłem. Była barwna także z wyglądu; omotana w szale i łachmany dowolnych wzorów i kolorów przesiadywała na rozchwianej ławeczce przy drzwiach do oficyny, gdzie z rosyjskim przyśpiewem rozmawiała z gołębiami bądź szczurami, a także, jak twierdziła, z aniołami i diabłami.

      Wdowę po Józefie Królu nazywano też czasem Królową Żabą. A to dlatego, że nie miała jednej nogi i poruszała się o kulach, skacząc niczym żabka. Kiedy i dlaczego straciła nogę, nikt nie wiedział. I zapewne nie chciał wiedzieć. Królowa potrafiła snuć przeróżne opowieści. Nigdy jednak o sobie samej. Zawsze wyłącznie o innych. O sąsiadach wiedziała wszystko i hojnie się tą wiedzą dzieliła z każdym, kto zechciał jej posłuchać.

      Najstarsi mieszkańcy pamiętali ją siedzącą zawsze w tym samym miejscu i w takiej samej formie. Jakby czas się dla niej zatrzymał.

      Wyglądała jak Cyganka, a choć nią nie była, często wróżyła tym, którzy wchodzili na podwórze do praczki czy do szewca. Mówiła zaskakujące rzeczy – na przykład poprzedniej służącej Goldmanów wywróżyła pięknego księcia na koniu, pośród przyrody i zwierząt. Istotnie dziewczyna niebawem zapałała uczuciem do kowala z podmiejskich Grotnik i rzuciła posadę u Goldmanów. W tym przypadku Królowa nie mówiła bzdur.

      Opowiadała niestworzone historie każdemu, kto się nawinął. Główną słuchaczkę miała w osobie bezpośredniej sąsiadki z podwórza, Inki Hiacynt, której ciotka prowadziła w suterenie magiel i zakład szycia kołder. W związku z tym na podwórku ciągle odbywało się darcie pierza, a Inka przesiadywała na stołku obok Królowej i drobnymi dziewczęcymi paluszkami skubała białe piórka. Trwało to godzinami, więc Inka i Królowa nauczyły się tolerować siebie nawzajem. Gadanie Królowej było dla dziewczyny miłym urozmaiceniem płynących jednostajnie dni.

      Większość ludzi wpuszczała słowa СКАЧАТЬ