Prawda. Melanie Raabe
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Prawda - Melanie Raabe страница 14

Название: Prawda

Автор: Melanie Raabe

Издательство: PDW

Жанр: Триллеры

Серия:

isbn: 9788381431958

isbn:

СКАЧАТЬ marszczy brwi, przez krótki moment wypełnia mnie dziecinne przeświadczenie, że wszystko będzie dobrze, że Hansen zajmie się tą sprawą. Powie, że on też już wcześniej miał wątpliwości i że teraz naprawi swój błąd.

      Hansen kręci lekko głową.

      – Słucham?! – krzyczy, próbując przekrzyczeć wrzawę fotografów.

      Przykłada rękę do ucha, chcąc zasygnalizować, że mnie nie zrozumiał.

      Biorę głęboki wdech, chcę właśnie wrzasnąć w jego stronę, że to nie jest mój mąż, że to wszystko jest jakimś straszliwym nieporozumieniem, gdy cała kolumna, z którą się poruszamy, nagle zwalnia i staje w miejscu.

      Hansen odrywa ode mnie wzrok, ja też spoglądam na czoło pochodu, widzę, że dotarliśmy do wejścia na lotnisko, ale blokuje je paru fotografów. Hansen unosi palec wskazujący, jakby chciał mi dać do zrozumienia, że teraz musi się zająć tą sprawą, ale zaraz do mnie wróci.

      – Niech pan zaczeka! – wrzeszczę, łapię go instynktownie za ramię. Patrzy na mnie z takim wyrazem twarzy, że go puszczam. – To nie jest Philipp.

      – Zaraz do pani wrócę – odpowiada Hansen, jakbym zakomunikowała jakiś absolutny banał, do którego można powrócić później, i znika mi z pola widzenia. Przeklinam z cicha, rozglądam się nerwowo, stwierdzam, że Leo nadal rozmawia z tą miłą blondynką. Mój wzrok błądzi bez celu – i nagle napotyka spojrzenie obcego. Wpatruje się we mnie. To spojrzenie przenika mnie do szpiku kości.

      Odwracam się szybko. Widzę, jak Hansen rozmawia przy wejściu z fotografami, udało mu się rozwiązać problem i droga jest wolna. Znowu ruszamy. Znów muszę się przeciskać, doganiam go, razem z nim wchodzę do budynku lotniska.

      – Pani Petersen – mówi. – Wszystko w porządku?

      – Nie – odpowiadam. – Nic nie jest w porządku! To nie jest mój mąż.

      Hansen patrzy na mnie przez swoje drogie okulary i przez moment mam wrażenie, że z trudem powstrzymuje westchnienie.

      – Rozumiem, że to wszystko nie jest dla pani łatwe – oznajmia. – Pani mąż też przeszedł swoje. Przykro mi, że nie mogłem przygotować pani lepiej na to spotkanie.

      Jakbym dostała obuchem w głowę. Czy on mnie nie rozumie, czy nie chce zrozumieć?

      – Nie, pan nie rozumie! – mówię, odzyskawszy równowagę. – To nie jest…

      – Bardzo panią przepraszam! – przerywa mi. – Woła mnie kolega.

      Czy on przede mną ucieka?

      – Halo! – wołam za nim. – Może by mnie pan łaskawie posłuchał?

      Ale on jest już zupełnie gdzie indziej. Rozglądam się, stwierdzam, że pokonaliśmy halę i niemal dotarliśmy do jednego z wyjść.

      – Jakie to uczucie, mieć znowu pod stopami niemiecką ziemię? – dociera do mnie strzęp rozmowy.

      Moja głowa odwraca się gwałtownie w kierunku, z którego dochodzi głos, i widzę, że to białowłosa kobieta, która również była na pokładzie samolotu, kieruje te słowa do obcego, który utrzymuje, że jest Philippem.

      Nie, myślę jeszcze, nie, to przecież jakaś fikcja.

      Ktoś podtrzymuje mnie za łokieć. Patrzę w twarz tej miłej blondynki, która tak sympatycznie rozmawiała z Leo.

      – Jaka fikcja? – pyta.

      Wyraz jej twarzy jest szczery i zatroskany. Mój mózg pracuje na najwyższych obrotach.

      – Ten mężczyzna. – To wszystko, co jestem w stanie z siebie wydusić.

      Marszczy brwi.

      – Jaki mężczyzna?

      – Ten mężczyzna – odpowiadam. – Ten tutaj. Ja go nie znam.

      Kobieta patrzy na mnie. Na jej twarzy maluje się współczucie, a w tym czasie kolumna, z którą ciągle się poruszamy, transportuje nas przez drzwi i wypluwa na zewnątrz budynku lotniska. Potem odrywa ode mnie swój wzrok i zaczyna szperać w swojej eleganckiej, rdzawobrązowej torebce.

      – Oto moja wizytówka – oznajmia, podając mi kartonik, który odruchowo biorę i chowam. – Jeśli będzie pani czegoś potrzebowała, proszę do mnie zadzwonić, dobrze? Ale teraz proszę porządnie wypocząć.

      – Czy pani nie rozumie? – mówię, nie, wrzeszczę, choć wiem, że powinnam zachować spokój, jeśli chcę, by brano mnie na poważnie, ale jestem wściekła i moja wściekłość znalazła ujście. – Czy to, cholera, do pani nie dociera? To nie jest mój mąż! To nie jest Philipp!

      Mój krzyk ginie w ogólnym rozgardiaszu, bo fotografowie uświadomili sobie, że za chwilę znikamy, i nie chcą zmarnować ostatniej szansy na zdjęcie. I nawet jeśli ta kobieta zrozumiała to, co powiedziałam, najwyraźniej nie widzi potrzeby podjęcia jakichkolwiek działań.

      Wściekłość zapiera mi wręcz dech, znowu na moment tracę orientację, znowu instynktownie szukam oczami mojego syna, nie dostrzegam go od razu i momentalnie ogarnia mnie panika, odwracam się, spoglądam w kierunku lotniska, podczas gdy tłumek ludzi wokół popycha mnie dalej do przodu, na chodnik, dalej i dalej. Gdzie jest Leo? Gdzie jest mój syn?

      Obcego też tracę nagle z oczu i przez parę straszliwych sekund jestem przekonana, że ziścił się mój najstraszniejszy sen, że przyszedł potwór i porwał mojego syna.

      – Gdzie jest mój syn? – Nie kieruję tego pytania do żadnej konkretnej osoby, nie uzyskuję odpowiedzi, lecz nagle zza szerokich pleców tamtych dwóch mężczyzn dostrzegam czuprynę Leo. Przepycham się do niego, biorę go za rękę, niemal w tym samym momencie potykam się, tracę równowagę, ktoś łapie mnie za łokieć, po raz kolejny ktoś łapie mnie za łokieć, tak wielu ludzi wokół mnie, zupełnie nie wiem, co się dzieje, gdzie właściwie jest ten obcy, nie chcę, żeby pojawił się obok z tymi swoimi przerażającymi oczami, nie chcę, żeby dotykał mojego syna. Tłok jest coraz większy i wtedy nagle czuję na włosach czyjąś dłoń, która łagodnie, ale zdecydowanie przyciska moją głowę ku ziemi. W pierwszej chwili zupełnie nie rozumiem, co to ma znaczyć, bronię się, próbuję pozbyć się tej ręki, ale wtedy dwaj mężczyźni przede mną rozstępują się i widzę, że stoję na samym skraju krawężnika, przy którym jest zaparkowany samochód, i ktoś najwyraźniej próbuje mnie do tego samochodu wepchnąć, pozwalam na to, bo i tak chcę już tylko stąd uciec, uciec, ogłuszający hałas wkoło, straszliwy ścisk. Czuję, jak Leo ściska moją dłoń, mocniej i mocniej, że powoli już tego wszystkiego dla niego za dużo, nic dziwnego, przecież nas zaraz stratują!

      – Mamusiu! – mówi Leo.

      Nie słyszę go, czytam to z jego ust.

      – Wszystko dobrze, kotku – mówię i ledwie udaje mi się go usadzić na tylnym siedzeniu, zanim sama zostaję wepchnięta do środka przez jakieś niewidzialne ręce za moimi plecami. Nie zdążyłam jeszcze usiąść, gdy drzwi się СКАЧАТЬ