Sybirpunk – tom 2. Michał Gołkowski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sybirpunk – tom 2 - Michał Gołkowski страница 7

Название: Sybirpunk – tom 2

Автор: Michał Gołkowski

Издательство: PDW

Жанр: Историческая фантастика

Серия:

isbn: 9788379645879

isbn:

СКАЧАТЬ domyślać się, że jednak nie ma tam dachu.

      Podjechałem pod bramę, zapaliło się światło. Opuściłem szybę, ramię czytnika wysunęło się ze słupka i błysnęło zielonym laserem, skanując mi siatkówkę oraz dno oka.

      – Khudovec – warknąłem w mikrofon.

      Pancerna płyta bramy drgnęła, zaczęła odjeżdżać na bok. Poczekałem, aż otworzy się do połowy, i od razu dałem gazu, wjeżdżając mercem na teren bazy; zawinąłem ostro w bok, światła omiotły podstawę wbudowanej w mur budki wartownika.

      Nawet nie gasząc silnika, wysiadłem z samochodu, przeskakując po dwa stopnie, wspiąłem się po żelaznych schodkach i załomotałem do drzwi.

      Brama nadal się otwierała. Pięknie, po prostu, kurwa, pięknie.

      Jeszcze raz uderzyłem w blachę otwartą dłonią, dopiero wtedy szczęknął zamek. Drzwi uchyliły się, wypuszczając na dwór smugę żółtego światła; w szczelinie zobaczyłem zapuchniętą, czerwoną, zaspaną twarz Kostii.

      – Śpisz! – huknąłem, ładując się do środka.

      – E, szefie, co szef... – wymamrotał Kostia.

      – Chuchnij! – zażądałem od razu, czując w powietrzu doskonale znaną woń. – Co ja mówiłem o bramie? Śpisz, nawet nie patrzysz, kto wjeżdża!

      Klepnąłem w przyczepiony na ścianie przełącznik zatrzymania bramy. Niepotrzebnie, bo wrota już dojechały do końca, a ten drań musiał zacząć je zamykać, więc teraz stanęły w miejscu. Ze złością kliknąłem jeszcze raz i drugi, patrząc przez wąski prostokąt pancernego okienka, czy brama na pewno się nie zatnie na prowadnicy.

      – Szefie, nie śpię, pilnuję.

      – Gówno, nie pilnujesz! Dawaj, chuchnij, ale to już!

      Chuchnął faktycznie, chociaż poza wonią przetrawionego sosu czosnkowego, niedomytych zębów i suszonej ryby nie było tam nic podejrzanego. Natomiast w stróżówce wisiał ten charakterystyczny, lekko kwaśny zapach podgrzanego kombikortyzolu.

      Rozejrzałem się po wnętrzu. Umocniony żelbetowy domek górował nad bramą wjazdową, ściany po lewej pokrywały wyświetlacze i monitory kamer, dzień i noc obserwujących całą posiadłość. Po prawej stała pancerna szafa, w niej kilka sztuk mniej i bardziej poważnych narzędzi przemocy, stanowiska kontrolne dwóch uzbrojonych dronów patrolowych... i obłażąca z syntoskóry kanapa, z której dopiero co zerwał się przysypiający na posterunku wartownik.

      A mówiłem wyraźnie jeszcze przedwczoraj: kontrolować każdy wjeżdżający samochód, nie polegać tylko na elektronice. Wyjść, zapytać, sprawdzić. Ręcznie zatrzymać bramę, która otwierała się zdecydowanie za szeroko i zamykała zbyt długo.

      Szczególnie w świetle tego, co powiedział mi jakiś czas temu Daniłow.

      W końcu zawiesiłem wzrok na gnieździe wlewu w ramieniu Kostii. Wielki, napakowany, składający się chyba z samych mięśni i wszczepów ochroniarz drgnął, wyraźnie spłoszony.

      – Odkręcaj. – Pokazałem palcem.

      – Szefie, no co pan...

      – Odkręcaj, a ja zaraz wymaz wezmę! Kurwa mać, w tej chwili cię do szpitala zawiozę, każę pełną morfologię zrobić! Na części rozłożę, na pierdolone podzespoły! Niech tylko ślad, najmniejszy ślad czegoś znajdę, to...!

      Wielkolud rymsnął na kolana, złożył ręce błagalnie.

      – Szefie, ja pana proszę! Ja tylko raz, tylko ten jeden! I tylko odrobinę, na spróbowanie! Ja nigdy wcześniej, nigdy więcej! Klnę się na Świętą Bogurodzicę...!

      Tak ich czułem, sukinych synów. Tak przypuszczałem, że coś ćpają na robocie, i stąd te wszystkie problemy się biorą.

      Odpaliłem komunikator, wybrałem numer do Daniłowa. Tamten zobaczył, do kogo dzwonię, zaskamlał żałośnie.

      – Który? – warknąłem tylko.

      Przełknął ślinę, w tej samej chwili komunikator pokazał: łączenie transmisji.

      – Kożurow...! Maks Kożurow!

      Rozłączyłem rozmowę, mimo że twarz oligarchy już pokazała się na wyświetlaczu. Spojrzałem na klęczącego Kostię, bez słowa wyciągnąłem rękę gestem żądania. Strażnik opadł na czworaki, sięgnął pod kanapę i wyjął wielorazowy nabój ciśnieniowy z podgrzewaczem.

      Powąchałem: a jakże, nos mnie nie zawodził! Charakterystyczny smrodek kombikortyzolu był nie do pomylenia z czymkolwiek innym, znałem go aż nadto dobrze z czasów w Legii.

      – Za kwadrans zbiórka na placu. – Podsunąłem mu palec pod nos. – Pełna mobilizacja, odpalaj pomarańczowy sygnał. I ma być cała zmiana, czy to jasne?

      – Szefie, niech pan nie mówi...

      – Cała zmiana, powiedziałem! Każdy, kto nie przyjdzie, może od razu się pakować i iść na autobus do domu. Wykonać!

      Odwróciłem się i po prostu wyszedłem z wartowni, dosłownie gotując się ze złości. Zbiegłem po schodkach z żelaznej kraty, szarpnąłem drzwiczki merca.

      Zasrańcy, a mówiłem im wyraźnie. Prosiłem, tłumaczyłem. Ostrzegałem.

      I teraz będę musiał wyciągać konsekwencje.

      Wóz ryknął, zapiszczał kołami po kostce i zarzucił zadem, kiedy wykręciłem na ostro i wskoczyłem w zygzakującą alejkę, oświetloną poukrywanymi w trawie lampami. Tymczasem zadzwonił komunikator: no tak, Daniłow.

      – Towarzyszu dowódco – rzuciłem krótko, zajeżdżając na miejsce parkingowe.

      – Halo! Co to za dzwonienie do mnie i rozłączanie się, towarzyszu kapitanie?! Ja nie mam czasu na wasze szkolne gierki! Gdzie wy w ogóle jesteście, co?! Ja wam płacę, a wy się obijacie!

      – Pod drzwiami jestem, zaraz będę.

      Daniłow odsunął się od kamerki, wytarł twarz ręcznikiem. Dopiero teraz zauważyłem, że jest praktycznie nagi, a wszędzie wokół niego widać obłoki pary.

      – No to już, przebierać się i do mnie! Do pogadania z wami mam, bez odbioru.

      Podmiejska posiadłość Daniłowa była po prostu ogromna. Nazywali ją wszyscy bazą. Sam dwupiętrowy budynek główny, w którym mieściło się robocze biuro, sala spotkań, kwatery, prywatne apartamenty szefa, garaże, magazyn żywności, generatory, zbrojownia i parę innych rzeczy, był wielkości niedużego bloku, tyle że położonego na płasko.

      Do tego była jeszcze część kuchenno-kwaterowa, gdzie rezydował niemalże stały korpus techników, ogrodników, mechaników, sprzątaczek i ochroniarzy.

      Ochroniarzy, СКАЧАТЬ