Название: Sybirpunk – tom 2
Автор: Michał Gołkowski
Издательство: PDW
Жанр: Историческая фантастика
isbn: 9788379645879
isbn:
– Tak?
Dostukałem i wysłałem wiadomość, że będzie dobrze. Spojrzałem na Mykołę.
– Co to znaczy, że trzeba jej pilnować? – zapytałem.
– Obawiam się, panie Aleksandrze, że musieliśmy przyjąć na magazyn zanieczyszczoną transzę półproduktów. Dział jakości już wcześniej raportował określone kłopoty z tym dostawcą, a teraz najwyraźniej nawarstwiły się problemy.
Kiwnąłem głową z roztargnieniem. No tak, przecież zgodziłem się w którejś rozmowie z Mykołą, żeby nadzorował, więc nadzorował... Zza kulis, nieoficjalnie. Niczym mój własny, prywatny upiór w operze, przechadzający się nocami po zakładzie.
– I co w związku z tym?
– Obawiam się, że produkt może stracić stabilność, co doprowadzi do rozwarstwienia. Jeśli moje przypuszczenia okażą się słuszne, to nastąpi to jakoś właśnie... – Spojrzał na jeden z trzech zawieszonych na nadgarstku różnych zegarków, stoperów i komunikatorów. – Właśnie teraz.
Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy obaj na halę produkcyjną. Równe rzędy wirówek i kadzi, wiązanki przewodów i rur. Wydzielone klatki z pancernego szkła, w których mieszały się poszczególne odczynniki. Piece mikrofalowe i chłodziarki.
Nawet potrafiłem już z dużą dozą trafności nazwać część tych urządzeń i nie pomylić się. W każdym razie nie w sposób rażący.
Cisza, spokój. Miarowy pomruk maszynerii, szum wentylatorów.
Wypuściłem powietrze z ulgą, klepnąłem Mykołę w ramię.
– No dobra, chyba jednak będzie dobrze. W takim razie...
W tym samym momencie na jednym z niezliczonych pojemników zgasła zielona, a zamiast niej zapaliła się pomarańczowa dioda. A za chwilę pomarańcz zamigotał, przeszedł w pulsującą czerwień. I to samo na sąsiednim, i jeszcze na kolejnym obok. Jakby rozszerzająca się zaraza wchodziła falą na moje drogocenne uprawy.
– Mykoła...! – zacząłem, ale jego już nie było. Mignął mi tylko rozmazanym cieniem pędzącym po schodach, przesadził ostatnią barierkę i puścił się biegiem w kierunku kadzi.
Dosłownie sekundę później błysnęły lampy ostrzegawcze, przez otwarte na oścież drzwi do dyżurki wysypała się ekipa technologów produkcji. Niczym gnający na akcję strażacy pospiesznie naciągali maski i gumowe rękawice, dociągali zapięcia kombinezonów... Gotowi gasić kolejny, tylko dla siebie zrozumiały pożar.
Przez chwilę patrzyłem, jak uwijają się wokół potężnej kolumny destylacyjnej, regulując kluczami elektronicznymi ciśnienie na przewodach podających surówkę. Wołali do siebie coś, ale rozumiałem tylko pojedyncze słowa.
W końcu odskoczyli na boki. Brygadzista przeżegnał się, zerwał plomby i z hukiem przerzucił dźwignię zrzutu awaryjnego, spuszczając całą zawartość zbiornika w kanał.
Zamknąłem tylko oczy, żeby tego nie widzieć, odwróciłem się i wyszedłem.
Rozbierałem się z fartucha mechanicznymi ruchami, starając się nie myśleć. Nie przeliczać, nie kalkulować, nie widzieć rządków cyfr – czerwonych po lewej, czarnych po prawej – z wykresu, który na początku tygodnia przedstawiła mi finansistka.
– Kur...wa...! – wyrwało mi się w końcu przez zaciśnięte gardło.
Ze złością wepchnąłem ubranie robocze do utylizatora, przeszedłem przez komory ciśnieniowe i na korytarz.
Tak czułem, tak, cholera, czułem, że coś pójdzie nie tak. Że zbyt dobrze by było, zbyt pięknie. A teraz okazywało się, że niemalże dwudziesta część produkcji, i to jeszcze niegotowej produkcji, miała pójść na przemiał. Do zbiorników utylizacyjnych.
Jeszcze była szansa, że wyrobimy się i damy radę wywiązać z zobowiązań kontraktowych ze stałymi odbiorcami.
Owszem, zakład baryszewski był żyłą złota, co do tego nikt nie miał wątpliwości. Natomiast już po miesiącu tutaj widziałem z pełną, chirurgiczną dokładnością, jak bardzo niestabilne były pokłady wciąż przesuwającego się wokół górotworu. Wystarczyło najmniejsze wahnięcie, wprowadzenie jakiejkolwiek zmiennej, i grafik dostaw zaczynał się sypać.
Przy czym zaznaczyć należy, że syntadrenaliny nie brali od nas drobni przekupnie, siedzący w kucki na lokalnym ryneczku. To były firmy, nierzadko całe korporacje. I to zazwyczaj albo okołopaństwowe, albo dla tych państwowych pracujące.
Nie bałem się nawet kar umownych, jakkolwiek ich wysokość była wręcz kosmiczna.
Bałem się, że ktoś z tamtych mógłby tu przyjechać i zobaczyć, co się dzieje.
– Panie prezesie! – doskoczyła do mnie asystentka, Marina. – Panie prezesie, bo tutaj trzeba podpisać.
Fajna dziewczyna nawet była, nieprzesadzona taka. Widać było co prawda, jak spod kołnierzyka opalizująco białej bluzki wychodzą jej wzory mieniących się tęczowo tatuaży, podświetlone paznokcie też robiły niezłe wrażenie, ale chyba kompensowała sobie tak wrodzoną nieśmiałość.
Popatrzyłem na holodokument na czytniku ramowym, wszedłem do gabinetu. Słyszałem, że tamci jeszcze się kłócą w sali konferencyjnej... Poluzowałem węzeł duszącego mnie krawata, zdjąłem z wieszaka klimakurtkę, zgarnąłem z biurka kluczyki.
– Później. – Uśmiechnąłem się.
– Panie prezesie, ale to ważne! To są te zlecenia jeszcze z zeszłego tygodnia, a już jest piątek. Pan prezes mówił, że podpisze, a teraz... I ja muszę to wysłać dziś. I jakby się dało, to żeby od razu podpisali też panowie Muchin, Czełomiej, Owieczkin i Kutiakow...
Zamarłem, spojrzałem na nią i zmarszczyłem czoło. W życiu o tych ludziach nie słyszałem.
– Że niby kto?
– Panowie... – stropiła się wyraźnie. – Z zarządu.
– Aha. No tak, tak.
– No więc?
Narzuciłem kurtkę, zapiąłem suwak. Wyjąłem jej z dłoni holoczytnik.
– Przedstawię tę kwestię zarządowi.
Moje lokalne ciućmoki siedziały, jak zwykle zresztą, na ławeczce przed blokiem.
– O, pan prezes! Dzień dobry, uszanowanie moje dla pana prezesa! – ucieszył się Wania, wstając i kłaniając się przesadnie nisko. – Co tam dobrego w wielkim świecie?
– СКАЧАТЬ