Sybirpunk – tom 2. Michał Gołkowski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sybirpunk – tom 2 - Michał Gołkowski страница 3

Название: Sybirpunk – tom 2

Автор: Michał Gołkowski

Издательство: PDW

Жанр: Историческая фантастика

Серия:

isbn: 9788379645879

isbn:

СКАЧАТЬ Jeśli ktoś wam odebrał ten zakład, ukradł go, schował pod dywan, kupił za przysłowiową kopiejkę albo wy go sami po pijaku komuś oddaliście, to pukajcie do drzwi tamtych ludzi. Ja nabyłem go od nich całkowicie legalnie.

      Ruszyłem ku drzwiom, nie zamierzając trwonić ani chwili cennego czasu więcej.

      – Nabył pan?! Proszę pokazać potwierdzenie transakcji! Ile pan zapłacił, skąd wziął pieniądze? Jeśli nabył pan, to za jakie środki, kiedy? Za co?

      Otworzyłem sobie drzwi, odwróciłem się i uśmiechnąłem promiennie. Nabrałem tchu.

      – Za kobyle caco – powiedziałem z godnością, po czym wyszedłem.

      Jaki, no jaki był sens kłócić się z ludźmi, kiedy i tak z założenia, fizycznie, żadnym sposobem na ziemi i niebie, po prostu nijak nie mogło mieć się racji?! Żaden, więc nie kłóciłem się dalej.

      Zamiast tego ruszyłem na przechadzkę po moim zakładzie.

      Sporo zmieniło się przez kilkanaście lat, odkąd ostatni raz byłem tutaj z ojcem. Chociaż nie, zaraz, wróć: kilkanaście lat temu to on umarł. A kiedy odchodził na emeryturę, to ja miałem dziewięć lat, więc to nie kilkanaście, tylko kilkadz...

      Nieważne. Sporo się zmieniło w każdym razie. Zniknęły stare, brudne kadzie i kapiące rury, na podłodze nie było już potrzaskanych kwadratowych kafelków, które tak śmiesznie grzechotały, kiedy jechały po nich wózki z zaopatrzeniem. Teraz wszystko było czyste i sterylne: wyświetlacze, mierniki, pełna automatyzacja.

      Sczytałem czipa z uprawnieniami dostępu na terminalu, popchnąłem drzwi działu produkcji. Dekontaminacja, biały fartuch, rękawiczki, ochraniacze na buty... Kolejna śluza, jeszcze jeden czip i wyszedłem na antresolę hali produkcyjnej.

      Oparłem się o barierkę, patrząc na słabo oświetloną przestrzeń pełną stalowych kadzi, w których powoli, spokojnie dojrzewała sobie w ściśle kontrolowanym, nieprzerwanym procesie produkcyjnym świeżutka syntadrenalina.

      Zniknęli też ludzie, skonstatowałem z pewnym smutkiem. Kiedyś znała mnie tutaj każda ciocia i każdy wujek, czułem się prawie jak w domu... A teraz? Cisza i pustka, tylko miarowy poszum dobrze zestrojonej maszynerii i bibikanie załączających się czujników.

      Lista płac liczyła sobie niespełna pięćdziesiąt osób, i to już wliczając personel biurowy, nocnych stróżów oraz kierowców.

      Co to oznaczało?

      Z jednej strony to, że po wprowadzeniu komputeryzacji i automatyzacji ci wszyscy pracujący tu niegdyś ludzie trafili na bruk. Pewnie znaleźli sobie jakieś tam dorywcze prace, wiązali koniec z końcem... Ale musiała zostać w nich taka zadra: kiedyś było lepiej, a potem ktoś nas oszukał, skrzywdził.

      Przekazali to gdzieś podświadomie swoim dzieciom, które potem wyrosły na złe, niezadowolone z życia, odczuwające ciągły żal do świata, liczące tylko na siebie, nieoglądające się na innych pokolenie. Moje pokolenie, jeśli miałem być precyzyjny.

      Ale z bardziej przyziemnej perspektywy skąpość personelu oznaczała też tyle, że o zmianę właściciela i zarządu nie było nawet komu dawać przysłowiowego jebania.

      Sprawdziliśmy to tydzień temu, wypłacając ludziom comiesięczną pensję. Nawet celowo, żeby odpowiednio się przedstawić, zdecydowałem o przyznaniu jednorazowej dziesięcioprocentowej premii z okazji którejś tam rocznicy czegoś... Zebraliśmy wszystkich w salce na parterze, powiedziałem parę słów.

      Ble, ble, ble, wyniki, ble, ble, ble, skuteczność pracy, ble, ble, ble, ble, nowy prezes i zarząd, ble, ble, dziękuję bardzo, do widzenia.

      Nawet powieka nikomu nie drgnęła. Oklaski, poczęstunek, popitka, herbatka-wypierdatka.

      – O, dzień dobry, panie Aleksandrze.

      Drgnąłem, spojrzałem w bok: na podeście stał Mykoła, obok jego nogi usiadł nieodłączny Pies.

      – Dzień dobry, Mykoła, hej... Miałeś przecież wziąć dziś trzecią zmianę, zgadza się?

      Poszedł do mnie niespiesznym krokiem, szeleszcząc ubraniem ochronnym. Łapy technoowczarka zastukały dźwięcznie o metalową kratkę podestu.

      – Owszem, taki był plan.

      – I...?

      Odkąd przejęliśmy zakład, Mykoła praktycznie tutaj mieszkał. Nie wychodził nawet z części produkcyjnej. Urządził sobie lokum w jakimś pustym pomieszczeniu, podłączył stację dokowania, czajnik, kuchenkę na jeden palnik i tak mieszkał.

      Współczesny rozbitek na bezludnej wyspie, ocalony po apokalipsie bez kataklizmu.

      – Jeszcze nie skończyłem poprzedniej, panie Aleksandrze. Och, proszę się nie przejmować, nie mam zamiaru występować o nadgodziny – zaznaczył od razu, widząc moje spojrzenie. – Natomiast ta transza, którą rozpoczęliśmy, wymaga pilnowania.

      – Mykoła, zaraz... – Potrząsnąłem głową, próbując złapać naraz dwa wątki myślowe i żadnego nie zgubić, co w moim wypadku nie było proste. – Co to znaczy, że nie skończyłeś poprzedniej?

      Uśmiechnął się tą częścią twarzy, która posiadała taką zdolność. Jak gdyby wyczuwając to, Pies zabębnił metalowym ogryzkiem ogona o kratownicę.

      – Poprzedniej zmiany naturalnie, panie Aleksandrze. Wszyscy zeszli jeszcze o ósmej rano, a ja zostałem nieco dłużej, żeby sprawdzić po raz drugi przetwornice. Okazało się, że na czwartej było niewielkie zwarcie, więc...

      Zamachałem rękami, czując, jak gubię obydwa wątki.

      – Mykoła, nie, poczekaj. Co...

      – Tak? – Przekrzywił uprzejmie głowę.

      – Co...

      Cholera, zgubiłem.

      Miałem za dużo na głowie. Zbyt wiele osób, zbyt wiele równoległych i nakładających się nawzajem linii wydarzeń. Telefony, rozmowy, spotkania, sprawy do omówienia, do spamiętania.

      A ja tak bardzo lubiłem moje spokojne, monolinearne życie, które w tej chwili zaczynało się gdzieś zatracać w wirze coraz szybciej kręcących się wydarzeń.

      Nabrałem powietrza: jest, przypomniałem sobie!

      – Mykoła, to ile ty już nie śpisz? – wyrzuciłem na jednym oddechu, zaraz dodałem: – I jak to: pilnowania? Coś jest nie tak?

      – Dokładnie czterdzieści pięć godzin i dwanaście minut, odkąd otworzyłem ostatnio oczy, panie Aleksandrze. Proszę się jednak nie martwić, monitoruję swój organizm na bieżąco i obecnie podstawowe funkcje mieszczą się jeszcze...

      – Dobra, tylko tak pytam, bo wczoraj też cię tu widziałem – przerwałem mu, nie chcąc zaśmiecać sobie głowy większą ilością danych wsadowych. – A co...

СКАЧАТЬ