Название: Sybirpunk – tom 2
Автор: Michał Gołkowski
Издательство: PDW
Жанр: Историческая фантастика
isbn: 9788379645879
isbn:
– No co, nie podoba ci się?
– Podoba! – zapewniłem pospiesznie. – Nawet za bardzo, ahem. To nowe kupiłaś?
Pokręciła głową, złożyła usta w grymas niezadowolenia.
– No przecież chyba widzisz, że mierzę dopiero. Nie widzisz?
Podniosła palec, pokazała na neonową wywieszkę. Faktycznie, dopiero teraz zauważyłem, że to chyba była jakaś przymierzalnia, wyglądająca raczej jak zaplecze mocno luksusowego klubu nocnego: pikowana kanapa z syntoskóry, lustra, lśniące kryształki... Sam neon kojarzyłem jak przez mgłę z jedną z tych marek, które są albo jeszcze mocno odważnymi ubraniami, albo już dość zachowawczą linią sklepów z artykułami dla dorosłych.
Oraz zdecydowanie znudzonych i bogatych.
– Widzę. Staram się przynajmniej.
– To co, brać? Bo nie wiem, czy nie są za niskie. A na bieliznę nie patrz, to takie codzienne szmatki, hihi.
Zamrugałem, przyjrzałem się uważniej. Dokonałem szybkiego ćwiczenia z łączenia kropek.
– Aha, buty? – zapytałem, mając nadzieję, że nie zrobię z siebie idioty.
– No a co innego? Sasza, przecież mówiłam ci, że do opery nie wypada mi pójść w starych... Nie są zbyt poważne?
„Poważne”. Już ja bym z takimi butami robił poważne rzeczy albo jeszcze lepiej z nią w tych butach.
Nagle zrobiło mi się ciasno w spodniach.
– Nie – powiedziałem nieswoim głosem. – Są... spektakularne. A ty w nich jeszcze bardziej.
Jej uśmiech był jak zapalająca się nagle tysiąclumenowa lampa.
– No dobra, to biorę! I co, widzimy się pojutrze, tak?
– ...tak.
W myślach podziękowałem jej za to, że mi przypomniała, bo autentycznie byłbym zapomniał. W zasadzie to już zapomniałem.
– A ty masz już swój smoking?
– Oczywiście – skłamałem bez chwili zawahania. – Olga, czekaj. Ale to znaczy, że ty pójdziesz... w tym?
Nachyliła się tylko do kamerki, posłała mi całusa, puściła oko i rozłączyła się.
Odetchnąłem głęboko, sięgnąłem po butelkę z wodą i przepłukałem usta. Przełączyłem klimę o stopień chłodniej, bo coś mi się gorąco zrobiło, i spróbowałem skoncentrować się na prowadzeniu samochodu.
– Codzienne szmatki... – warknąłem pod nosem, nie mogąc przegnać widoku sprzed oczu.
Jeśli ona w czymś takim serio chodziła na co dzień, to... No, to tak jakoś, o.
Moja znajomość z Olgą nabierała, co tu dużo mówić, rumieńców. Nie doszło jeszcze co prawda, że tak powiem, do konsumpcji jako takiej, ale wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że kiedy tak się stanie, to niebo moczem zapłacze, a skały ogniem będą srały.
Ta dziewczyna to był żywioł, to była wcielona dzicz.
Potrafiła z uśmiechem, patrząc mi w oczy, opowiadać z anatomicznymi wręcz szczegółami fabułę ostatnio oglądanego naprawdę ostrego porno, żeby po chwili wskazać jakąś wyjątkowo śliczną chmurkę na podświetlonym łuną zachodzącego słońca niebie, a potem przeskoczyć na najnowsze odkrycia w zakresie polimerazy łańcuchów DNA w środowisku zasadowym. No i obowiązkowo wtrącić coś o motocyklach.
– No co? – Wzruszała tylko ramionami. – To wszystko są rzeczy ludzkie, Saszka. Moglibyśmy rozmawiać równie dobrze, no nie wiem, o...
– O jedzeniu.
– Ooo, jedzenie! Słuchaj, jak ostatnio dostałam u koleżanki na imprezie ostrygi na słodko, no to normalnie aż w punkcie G je poczułam! Słuchaj, tak mnie zacisnęło, że myślałam, że dojdę... A ty wiesz, że ekstaza pokarmowa jest najsilniejszą dostępną człowiekowi?
Nie wiedziałem. Podobnie jak nie miałem pojęcia o całej masie rzeczy, które dla Olgi były chlebem powszednim i o których bezustannie trajkotała ku mojej absolutnej i nieudawanej radości. Ilu ja się przy niej rzeczy uczyłem, ilu dowiadywałem!
Między innymi tego, że ona uwielbia operę, chociaż już parę lat nie była. A zawsze chciała usłyszeć na żywo... coś tam. Coś, co jest znane i lubiane, co akurat będą w naszym Teatrze Operowym grać.
Nieopatrznie powiedziałem: no spoko, to co, idziemy?
I teraz wyglądało na to, że naprawdę będziemy szli. Pojutrze. A ja miałem dwa garnitury: jeden stary, w którym byłem jeszcze z matką Sańki na jakiejś imprezie, i jeden nowy, w którym od miesiąca na co dzień chadzałem do pracy.
Garnitur był nie w moim kolorze, i krój też miał mocno hipsterski. Na całe szczęście był z tych inteligentnych, co to same się dopasowują, a ja mieściłem się w zakresie rozmiarówki. Odpowiadając na pytanie: nie, nie kupiłem go sobie. Znalazłem w walizce, zabranej z samolotu w Dubaju.
Ten garnitur był elementem kamuflażu korporacyjnego: dzięki niemu wyglądałem, jakbym w ogóle wiedział, co się w mojej pracy dzieje.
Potrząsnąłem głową: dobra, dość myślenia o wszystkim naraz. Teraz skoncentrujmy się na najbliższej rzeczy do zrobienia, bo jak się szef zorientuje, że błądzę myślami, to mi łeb ukręci przy samej dupie.
Zjechałem na skrajny prawy pas, a potem ślimakiem z trasy i asfaltową drogą, zagłębiającą się pomiędzy martwe drzewa.
Po lewej i prawej ciągnęły się wysokie, betonowe płoty z pancernymi bramami, znad których łypały czerwienią cyklopie oczy kamer. Reflektory zapalały się, kiedy mój merc przejeżdżał obok; czasami światło wyciągało z ciemności sylwetkę przechadzającego się wzdłuż płotu strażnika z karabinem na ramieniu.
Ponad szczytami ogrodzeń górowały masywy potężnych domów miejscowej elity. Wielkopołaciowe lustrzane okna, pokryte panelami solarnymi dachy, holograficzne ściany rzucające taki obraz tła, żeby jak najlepiej wkomponować budowlę w otoczenie. Zielone wstawki na fasadach, co tydzień konserwowane i pryskane substancjami odżywczymi przez specjalne ekipy.
Połyskujące krystalicznym lazurem, podświetlane baseny. Przeszklone werandy, na których chyba co wieczór odbywały się huczne przyjęcia. Szeregowe garaże dla osobnych samochodów na każdy dzień tygodnia. Prywatne lądowiska dla śmigłowców i wciąż prototypowych, ale coraz bardziej popularnych grawiplanów.
Ja jednak zostawiałem to wszystko za sobą, СКАЧАТЬ