Название: Marysieńka Sobieska
Автор: Tadeusz Boy-Żeleński
Издательство: Public Domain
Жанр: Мифы. Легенды. Эпос
isbn:
isbn:
Ale kto wie, czy nie najczulsze struny trącała pani Zamoyska w jego sercu, kiedy, wiedziona instynktem kobiecym, uderzała w ton macierzyński. Jeden z listów rozpoczyna się od nagłówka: Mon cher enfant66. Po czym następują żarciki niby mateczki wojennej, grające na tym synostwie. Pani Maria boi się, żeby Jej wstydu nie przyniosło wychowanie takiego dziecka jak on. Że jest zanadto rozpustny, że go nie dosyć biła rózgą, kiedy był mały. Jeżeli ją kocha, niech myśli o tym, aby dać pociechę jej starości, żeniąc się: ale ona już traci nadzieję; boi się, że on będzie „toute sa vie un67 nic dobrego”.
Słodkie musiały być te strofowania z ust dziewiętnastoletniej ślicznej mateczki Sobieskiemu, który przez całe życie cierpiał może na niedosyt pieszczoty matczynej68. Pani Teofila Sobieska była, zdaje się, z owych matek Spartanek, które wciąż mają na ustach owo: „polegnij, synku, polegnij”. Zresztą ta matka dość wcześnie i w dość tajemniczy sposób znika z życia syna. A w tym rycerzu jest, zdaje się, bardzo silna potrzeba pieszczoty, czułości. Ujrzymy później, już u hetmana Sobieskiego, wrażliwość niemal histeryczną, kiedy na przykład w obozie podhajeckim na wiadomość o rzekomej chorobie Marysieńki „paraliż mu u lewej ręki mierzynny palec69 naruszył”. W innym liście – także już jako hetman – będzie wymawiał Marysieńce, że „kiedy coś narzekał na Dwór i uskarżał się, a Wć. m. s. jeszcześ się ze mną sprzeczała, jam dopiero układłszy się, płakał niesłychanie, pierwszy raz uczynił się mnie żal Wci i poczęłaś mnie Wć obłapiać i wymier'zać z tego, perswadując abym się nie turbował. To kiedybyś Wć m. s. zawsze tak była czyniła, tobym się ja był miał za najszczęśliwszego na świecie człowieka”. To ciągłe domaganie się, żebranie pieszczoty byłoby nieraz u męża, u hetmana, u króla, rażące niemal brakiem godności, gdyby Sobieski nie zachował w nim czegoś dziecinnego, przetrwałego jak gdyby z niezaspokojonych potrzeb wczesnej młodości. I teraz, w twardym życiu obozowym, od tej młodej kobiety dostaje szkaplerzyk, od niej listy macierzyńskie, żartobliwie gderzące, i stopniowo chorąży Sobieski, bez rodziny, bez matki – mimo że żyła jeszcze – w niej, w pani Marysieńce – zanim może jeszcze uświadomił sobie, że ją kocha – znajduje matkę, rodzinę, wszystko. I ona musi to czuć, musi sobie zdawać sprawę, że od dawna w jego sercu zastąpiła matkę, skoro – gdy ta matka z końcem r. 1661 umarła – nie obawia się zrazić Sobieskiego do siebie, kiedy przypominając mu planowaną schadzkę, zaleca bez ogródek, aby się załatwił prędko „z tym pogrzebem” – z pogrzebem matki – tak aby to im nie popsuło okazji widzenia się. Tak może pisać kobieta, która czuje swoją absolutną władzę nad mężczyzną – la Glu70.
Marysieńka niewyczerpana jest zresztą w chwytach zalotności. Ledwo upomniała Sobieskiego, aby zgotował pociechę jej starości żeniąc się, kiedy dodaje: „a teraz mówmy poważnie”. Mianowicie Sobieski napisał komuś w liście, że jest „melancholiczny dla jakiejś przyczyny”. Jeżeli to ta przyczyna, którą ona przypuszcza, niech nie rozpacza, wszystko będzie dobrze, byleby przyrzekł, że będzie kochał tę osobę czystą, niewinną miłością… Po czym Marysieńka natrąca o wzajemnym zwrocie upominków – czyżby zerwanie! – ale tuż potem dodaje, że „konfitury są teraz całą moją rozrywką”. Konfitury znaczą listy: bo już wkrada się w ich korespondencję umowny szyfr, który będzie coraz bogatszy i coraz bardziej urozmaicony, w miarę jak stosunek ich będzie poufniejszy, a sprawy poruszane w listach sekretniejsze i drażliwsze.
Kończąc te swoje „konfitury”, prosi pani Zamoyska o zwrot zeszytu z piosenkami i przesyła pierwszą część Cyrusa; kiedy przeczyta, niech przyśle po następne części. Sama zaczyna czytać Kleopatrę, którą Sobieski tak jej zachwalił. Poleca się jego synowskiemu przywiązaniu i upewnia, że jest mu – bardzo oddaną matką.
W tym liście spotykamy po raz pierwszy wzmianki o lekturze, które nas mogą szczególnie interesować, ponieważ wiążą się z ogólnym zagadnieniem kultury umysłowej Sobieskiego. Na ten temat, jak na temat jego paryskiego pobytu, pokutuje wiele fantazyj, a co najmniej nie dość rozróżnia się rozmaite epoki jego życia. Zaznaczyłem już, iż nie sądzę, aby ów niecały rok, spędzony przez siedemnastoletniego, nie dość przygotowanego chłopca w Paryżu, miał w tym względzie młodemu Sobieskiemu dać zbyt dużo; potem zaś kończy się wszelka mniej lub więcej systematyczna nauka, a zaczyna się życie czynne: obóz, koń, szabla, a w pauzach kielich i spódniczka. Głębszej kultury umysłowej – jak i charakteru – miał się Sobieski dopracować aż z czasem. Na razie – jak świadczą wzmianki w jego listach – jest on przede wszystkim namiętnym pożeraczem romansów, które czarowały współczesnych a które klimatem swoim tak bardzo musiały odpowiadać jego warunkom życia i jego rosnącej miłości do pięknej wojewodziny. Można powiedzieć, że te powieści nadały styl uczuciu pana Jana; że dokonały jego edukacji miłosnej, a może nie tylko miłosnej. Ten ideał „miłości doskonałej”, stworzony przez starego pedanta d'Urfé, a udoskonalony przez starą pannę de Scudéry, on wziął dosłownie, urobił się na jego podobieństwo. Z dawnego szlacheckiego dziwkarza, trzymającego sobie harem z Czerkieskami, stanie się Artamenem czy Celadonem; z wiernej i jedynej miłości zrobi sobie religię. Wbrew temperamentowi, wbrew okolicznościom, uczyni sobie chlubę ze swej wyłączności. I ten styl zostanie mu nawet wówczas, gdy namiętność zwietrzeje po trosze; po dwudziestu kilku latach, listy Sobieskiego ostygną, ale zawsze zostanie w nich ta sama nomenklatura, te same zaklęcia i zwroty, zawsze powrócą w nich, bodaj od czasu do czasu – Astrea i Celadon.
Dlatego godzi się może powiedzieć kilka słów o owych powieściach, które pan chorąży Sobieski pochłaniał tak chciwie i które sobie pożyczali wzajemnie z panią wojewodziną sandomierską. Kleopatra, to była oczywiście powieść La Calprenede'a (nie, jak objaśniał Korzon, tragedia Benserade'a pod tym tytułem), wydana w r. 1648 w dwudziestu trzech tomach! Że Sobieski tak lubił Kleopatrę, to ma swoją wymowę – mimo że nie mógł znać jeszcze aforyzmu Pascala o dziejach świata i nosie Kleopatry, aforyzmu tak aktualnego w historii jego panowania. Wielki Cyrus czyli Artamenes (1650), to była wielotomowa również powieść panny de Scudéry. Powieść ta miała dwie fizjonomie, obie dla współczesnych a wtajemniczonych zarówno powabne; jedna, to sam romans, niby to starożytny i wschodni; druga, to jego klucz, wedle którego można było rozpoznać najwybitniejsze współczesne osoby francuskiego dworu i wytwornego Paryża. Cyrus, czy Artamenes, to był Wielki Kandeusz; pod innymi postaciami kryły się portrety wszystkich głośnych dam i panów, zwłaszcza z Hôtel Rambouillet, siedziby „wykwintniś”, do których liczyła się za swoich paryskich czasów i królowa Maria Ludwika. Siebie odmalowała skromnie panna de Scudéry pod postacią Safony. Cyrus ożywiał dla Sobieskiego i napełniał dlań treścią ów Paryż, który oglądał przed laty niedojrzałymi oczami młodzieńca. Nie waham się twierdzić, że te romanse, to był prawdziwy uniwersytet Sobieskiego.
Dodajmy zarazem, że cała orientalna i rycerska strona tych romansów, która dla Paryża była tylko miłą fantazją, dla Sobieskiego, harcującego z Tatarami, toczącego boje z półksiężycem, była najżywszą aktualnością. СКАЧАТЬ
66
67
68
69
70