Czternaście dni Honoraty. Elżbieta Wojnarowska
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Czternaście dni Honoraty - Elżbieta Wojnarowska страница 6

Название: Czternaście dni Honoraty

Автор: Elżbieta Wojnarowska

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Классические детективы

Серия:

isbn: 978-83-66503-39-7

isbn:

СКАЧАТЬ Ze światem przyrody ma wiele wspólnego. Ma na przykład kaktusy w pokoju…

      I głód. Dziki, zwierzęcy głód. I jak tu schudnąć?

      W ferworze wyjazdu zapomniała (zapomniała?!) o śniadaniu. Nie wzięła też żadnych kanapek!

      Od ilu to godzin jedzie „na głodniaka”? Nie do wiary!

      Do tego pogoda zaczęła się psuć na dobre. A to już zakrawało na spisek. Z całą pewnością Ziemowit ma z tym wiele wspólnego. To znaczy ten gość, który pojawia się i znika.

      Ojciec właściwego Ziemowita, mecenas Ziemlański, zmienił nazwisko, gdy urodził mu się syn. Przedtem nazywał się Ziemniak. Jednak stwierdził, że jego syn Ziemowit nie będzie się godnie prezentował jako mecenas Ziemniak. Bo że syn przejmie kancelarię po ojcu zostało z góry postanowione. Jednak syn, mimo iż został również adwokatem, wrócił do rodowego nazwiska Ziemniak w momencie życiowego buntu, czego ojciec nie mógł mu darować. A szczególnie jej. Bunt ten wiązał się bowiem z zaistnieniem Honoraty w życiu Ziemowita. A raczej z jej utratą, co zdarzyło się wkrótce po maturze.

      Honorata zdawała sobie oczywiście sprawę z tego, że jej decyzja spowodowała nieprzyjemne perturbacje w życiu Ziemowita, ale niespecjalnie ją to wtedy obeszło. Dlatego teraz obawiała się, że Ziemowit zechce wyrównać rachunki. Dlatego jego pojawianie się i znikanie nie uznała za przypadkowe. Za to za niebezpieczne już tak. Mimo widma niebezpieczeństwa, wypadało zmierzyć się z nim, wyglądając godnie, stąd wypad rekreacyjny nad morze wydawał się sensownym rozwiązaniem. Przy tym odsuwał w czasie nieuchronną konfrontację.

      Dopiero teraz spostrzegła, jak daleko zajechała. W jaki sposób minęła jej ta cała droga? Honorata czuła się tak, jakby się nagle ocknęła. Nie lubiła takich stanów pomrocznych. Dlatego się jej nie zdarzały. Lubiła panować nad sobą, co więc teraz się stało? Jak przejechała całą trasę, nie mając o tym pojęcia? Przecież nie spała podczas jazdy… Czuła, że ogarnia ją zniecierpliwienie i złość. Najwyraźniej jechała w głębokim zamyśleniu. A to przecież niebezpieczne, taki brak świadomej kontroli nad sobą i pojazdem! Za to należą się punkty karne, a może nawet odebranie prawa jazdy! Zgromiła się ostro w duchu. Trzeba będzie jechać przytomniej. Nie śnić, nie ulegać mrzonkom i fantasmagoriom. Żadnych zwidów i zjaw. Pełnia samokontroli.

      Za oknem widać było szybko zmieniające się obrazy. Pojazdy małe i duże, stare budynki i równie stare wieżowce obok innych nowszych i całkiem nowych, ale równie brzydkich, drzewa luzem i hurtem, migające nachalnie wściekłymi kolorami bilbordy reklamowe… Tętniące życiem miasta i miasteczka. A pomiędzy nimi pola, łąki, wszystko jakieś swojsko monotonne i biedne.

      Na przedmieściach w przydomowych ogródkach królowały tuje, w ilościach niepoliczalnych, trudno było rozpoznać, jakiego miasta są to obrzeża, bo zawsze i wszędzie widać było tuje. Jakby mieszkańcy przedmieść, obojętne których, lubowali się w sadzeniu obcych tutejszemu krajobrazowi roślin. Zmowa mieszkańców? Ale wobec czego? Moda? Ale dlaczego i na co?

      Honorata zachodziła w głowę, czemu po przewrocie kraj obrósł w tuje. To jakaś manifestacja wolności? Że możemy teraz robić, co chcemy i sadzić sobie, co chcemy? No proszę, jak daleko została w tyle za trendami. Ona pozostała przy kaktusach! Trzeba to będzie po powrocie do domu wziąć pod uwagę, nadrobić i choć jedną tuję posadzić na balkonie.

      W każdym razie dojeżdżała do Pucka. Tego akurat była pewna niepodważalnie.

      Pogoda wciąż była pod psem, mimo to Honorata skręciła na swoje ulubione miejsce. Mały parking przy morzu. Z widokiem, oczywiście, na morze. A raczej na Zatokę Pucką. W oddali majaczył Półwysep Helski. Majaczył, tak, w drgawkach i świetlnych konwulsjach, dygotał jak ona z chłodu, w lepkiej mgle, nadciągającej z rosnącym w siłę wiatrem.

      Honorata nie lubiła wiatru. Nie lubiła majaków. Nie znosiła marznąć.

      Była zmęczona i głodna. Nie jadła od rana. Nie piła. Bo podczas jazdy się nie je. Ani nie pije. I ani kropli alkoholu.

      Dopiero teraz poczuła okrucieństwo tego nakazu.

      Na szczęście w budce obok nabyła bułkę z wędliną. Nie zamierzała sprawdzać, z jakiego typu wędliną, bojąc się ewentualnego braku chęci do przełknięcia zakupionego towaru w przypadku stwierdzenia organoleptycznie możliwości braku ewentualnej satysfakcji ze zjedzenia owego produktu.

      Głód został nasycony, a puszka coli ujarzmiła pragnienie dopełnienia braku stosownych procentów.

      Honorata nie potrzebowała mapy. Znała drogę.

      Wiele razy tędy jeździła. Dawniej. Kiedy jeszcze nie miała Franki, za to miała wiele innych problemów. Z tymi problemami jeździła. Do Jastrzębiej Góry. Do Irenki. Bo Irenka była przyjaciółką. A przyjaciółki są od problemów. Żeby je nimi obarczać, to znaczy przyjaciółki tymi problemami, a potem słuchać ich rad, to znaczy przyjaciółek, i mieć na kogo zwalić niepowodzenia spowodowane zastosowaniem w praktyce tych rad, to znaczy na przyjaciółki, rady przyjaciółek. I żeby one mogły potem pocieszać, to znaczy te przyjaciółki, że następnym razem będzie inaczej. Rzecz jasna inaczej z twoim życiem, a nie ich, czyli przyjaciółek. A potem przyjechała raz z małą Franką, ale tak ją to zmęczyło, że zrezygnowała z wszelkich wspólnych wypoczynków z córką.

      I nawet w tak skomplikowanym procesie myślenia Honorata nie pogubiła się ani na jotę, i ani na chwilę, jak to działo się podczas pierwszej fazy podróży. To ją ukoiło i uspokoiło nerwy, skołatane widmem ewentualnego powtórnego pojawienia się zjawy w jej samochodzie.

      – A może to Franka rozpyla tu jakieś dopalacze? – warknęła nagle na cały głos, olśniona niespodziewanym domysłem. – Już ja się tym zajmę, jak wrócę!

      Ale na razie, aby znów wpaść w spokojne zamyślenie, zaczęła popatrywać przez okno na mijany krajobraz. Wzdłuż morza biegła droga, wzdłuż drogi tory kolejowe, a wzdłuż torów niepokojąco żółte pola kwitnącego rzepaku. Mdląco słodki zapach wpadał do środka samochodu przez uchyloną szybę.

      Ten widok i ten zapach zawsze przyprawiały ją o zawrót głowy. Upajały jak niezły absynt.

      Honorata postanowiła więc jechać wzdłuż pól. Drogą Gdańską, następnie Swarzędzką, a wreszcie Chłapowską. To była najbardziej lubiana część jej podróży. Za nic nie zamierzała odbierać sobie tej przyjemności. Nie musi przecież pchać się do Jastrzębiej Góry przez Władysławowo. Owszem, tamtejsza droga, poniemiecka, brukowana, wzdłuż morza, też była świetna, malownicza nawet bardziej, bo z morzem w tle, ale Honorata nie znosiła korków. A we Władysławowie będzie się musiała pchać przez korki. I pewnie w nich stać, czego bardzo, ale to bardzo nie lubi. A nie lubi robić tego, czego nie lubi.

      Dlatego właśnie ominie korki bokiem.

      Na razie jedzie Drogą Gdańską, a wraz z kolorami mijanych pól przesuwają się przed jej oczami pojedyncze, ledwie uświadamiane wspomnienia, skojarzenia.

      Tego też Honorata nie lubi. Bo ją rozpraszają. Boi się, że znowu straci kontrolę podczas jazdy.

      – To СКАЧАТЬ