Название: Czarny świt
Автор: Paulina Hendel
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Книги для детей: прочее
isbn: 978-83-6651-797-4
isbn:
Serce zabiło mu szybciej. Na co dzień nie był tchórzem, ale w tę szaloną noc mógł uwierzyć we wszystko. Zgasił światło i podszedł do okna. Za szybą mignęła mu paskudna gęba. Damaszek wrzasnął i jak oparzony odskoczył do tyłu na dobry metr. Wpadł na stołek i go przewrócił. Trzasnęło łamane drewno. Serce mężczyzny waliło jak szalone.
Złodzieje! To była jego pierwsza myśl, gdy tylko się nieco uspokoił.
Coś huknęło na podwórku, a pies przy budzie się rozszczekał. Damaszek nieraz już słyszał o gangu okradającym zakłady z kabli, o tym, że truli psy i niszczyli mienie.
– Wara od mojego Brutusa! – warknął.
Rozejrzał się po pokoju i w ciemnościach dostrzegł połamany taboret. Podniósł złamaną nogę i zważył ją w dłoni. Nada się.
Ruszył przez przedpokój, nie zastanawiając się, co zrobi dalej. Wierzył, że samo jego pojawienie się na podwórku przepędzi złodziei. Jakoś nie przeszło mu przez myśl, że może ich być wielu i że mogą być lepiej uzbrojeni niż on. Teraz napędzała go ta sama wściekłość, która wcześniej tej nocy kazała mu iść z pochodnią zlinczować socjopatę.
Stanął na progu domu i zaczął nasłuchiwać. Brutus zamilkł i Damaszek przestraszył się, że już zdążyli go otruć. Może wyrośnięty kundel nie był najinteligentniejszym stworzeniem na świecie, ale właściciele naprawdę go kochali.
Dzierżąc nogę od taboretu, Jarosław przywarł do ściany i powoli okrążył dom. Jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności rozpraszanej przez światło z ulicy. Znalazł się w ogrodzie; powiódł wzrokiem po żywopłocie, drzewkach owocowych i rabatkach żony, jednak złodziei tam nie było. Opuścił swoją broń. Może go zobaczyli i się przestraszyli?
– Brutus? – szepnął.
Z budy doleciało do niego ciche skomlenie. Natychmiast dopadł do konstrukcji, której bliżej było do drewnianego pałacyku niż budy, i zajrzał do środka.
– Brutus?
W ciemnościach mrugnęły do niego błyszczące zielone oczy.
– No chodź, malutki. – Wyciągnął do zwierzaka rękę. – Mam nadzieję, że nie jadłeś nic od obcych.
Wilczur zaskomlał głośniej i wcisnął się w najdalszy kąt.
– Co jest? – Damaszek odwrócił się, gdy ktoś się na niego rzucił.
Odruchowo zasłonił się nogą taboretu, a potem na oślep zaczął nią okładać przeciwnika.
– Już… ja… cię… oduczę… kraść… – Z każdym słowem drewno uderzało w ciało.
Intruz zaczął się wycofywać, zasłaniając chudymi rękami głowę z cuchnącymi dredami. Nagle z jego gardła dobył się wysoki wrzask. Damaszek stracił rytm, a złodziej odskoczył do tyłu i… rozpostarł skrzydła.
– Co jest, do ku…? – zaczął mężczyzna.
Dopiero teraz spojrzał w żółte ślepia, zobaczył paskudną, nieludzką gębę, chude kończyny i błoniaste, poszarpane na końcach skrzydła. Jarosław zamrugał. To coś… to… w ogóle nie powinno istnieć.
Cofnął się i poczuł za plecami budę. Najchętniej wcisnąłby się do niej i schował w najgłębszym rogu wraz z Brutusem.
Ten… mutant prychnął gniewnie. Wyszczerzył zęby, a potem wzniósł się w powietrze. Zahaczył skrzydłem o gałęzie wiśni, odbił się stopami od domu i zniknął w ciemnościach.
Damaszek zaś długo jeszcze stał z opuszczonymi rękami, zadartą głową i otwartymi ustami. Czy on naprawdę to widział? A może to piwo było zepsute?
Poczuł coś zimnego i mokrego na swojej dłoni. Wrzasnął głośno i odskoczył. Uniósł nogę taboretu, a Brutus, oblizując nos, spojrzał na niego z wyrzutem.
– Ty też to widziałeś? – zapytał Jarosław. – Błagam, piesku, powiedz, że nie mam halucynacji.
Przyklęknął na trawie i przytulił się do gęstego futra.
– Dzisiaj śpisz w domu – oświadczył.
Pozbierał się z klęczek i razem ze zwierzakiem ruszył do domu. Jeżeli wcześniej ta noc wydawała się dziwna, teraz przebiła wszelkie standardy dziwności.
¢
Gauza spał w swojej sypialni. Chyba się obraził, bo nie odzywał się przez całą drogę do Czarnej Wody.
– I niby co miałem zrobić? – burknął do siebie Waldemar.
Siedział w salonie i palił papierosa, przeglądając zawartość skrzynki pocztowej. Większość to były jakieś ulotki, znalazł się też rachunek za prąd.
– Wiem dobrze, kiedy mnie nie chcą – mamrotał dalej, a papieros skakał w kąciku jego ust.
Feliks jasno dał mu to do zrozumienia. Facet się zupełnie załamał. Ale co mu się dziwić… Szkoda Wandy, dobra babka z niej była. Waldemar nawet podejrzewał, że żniwiarz czuł do niej miętę, ale nie przyznawał się do tego przed nikim, pewnie nawet nie przed samym sobą.
Lekarz poczuł się stary. To wszystko było ponad jego siły. Mógł zszywać żniwiarzy, nastawiać im kości i całkiem nieźle liczyć sobie za wizyty domowe, jednak teraz na świecie został już tylko jeden i wszystko zależało od niego, a Waldemar czuł się w pewnym sensie za niego odpowiedzialny. Może powinien był zrobić coś jeszcze? Może trzeba było zostać w tym przeklętym barze i rano zajrzeć do Feliksa, kiedy miałby lepszy humor? Być takim natrętem jak…
– Bronisław – powiedział na głos. Wciąż oswajał się z koncepcją, że kolega ma nie tylko nazwisko, ale także imię.
Waldemar pokiwał do siebie głową. Nie będzie się narzucał, ale da Feliksowi ze trzy dni na ochłonięcie i wtedy do niego pojedzie. Może żniwiarz będzie jeszcze żył.
Ostatnia koperta była mniejsza niż ulotki i rachunki. Lekarz spojrzał na adres skreślony ładnym pismem. Zrobiło mu się gorąco, i to wcale nie z powodu tego, że wypalił całego papierosa, a teraz wciągał dym z tlącego się filtra.
– Czego chcesz ode mnie, wiedźmo jedna? – burknął, drżącymi rękami otwierając kopertę.
Drogi Waldemarze…
Na Boga, kto jeszcze w tych czasach tak pisze?!
Lekarz przemknął wzrokiem po śnieżnobiałej kartce zapełnionej długimi, eleganckimi słowami, zaklął siarczyście i zaczął uważnie czytać.
Pół СКАЧАТЬ