Название: Mistrz i Małgorzata
Автор: Михаил Булгаков
Издательство: PDW
Жанр: Контркультура
isbn: 9788311151024
isbn:
– Zależy jakie kto ma szczęście – basował z parapetu krytyk Ababkow.
W maleńkich oczkach Nawigatora Żorża błysnęła radość, więc powiedziała, łagodząc swój kontralt:
– Nie trzeba, towarzysze, zazdrościć. Tam są zaledwie dwadzieścia dwie dacze, buduje się jeszcze tylko siedem, a nas w Massolicie jest trzy tysiące.
– Trzy tysiące sto jedenaście osób – uściślił ktoś w kącie.
– No więc widzicie – ciągnęła Nawigator. – Cóż robić? To normalne, że dacze dostali najbardziej utalentowani…
– Generałowie! – nie przebierając w słowach, rzucił scenarzysta Głuchariow.
Bieskudnikow, udając ziewanie, wyszedł z pokoju.
– Sam w pięciu pokojach w Pieriełyginie – rzucił za nim w ślad Głuchariow.
– Ławrowicz sam w sześciu – wykrzyknął Deniskin. – I w jadalni dębowa boazeria!
– E, teraz nie o to chodzi – tonował Ababkow – lecz o to, że jest wpół do dwunastej.
Powstał hałas, w powietrzu wisiało coś w rodzaju buntu. Zaczęli dzwonić do nienawistnego Pieriełygina, trafili nie do tej daczy, do Laurowicza, dowiedzieli się, że poszedł nad rzekę i to do reszty wyprowadziło ich z równowagi. Na chybił trafił zadzwonili do Komisji Beletrystyki pod wewnętrzny dziewięćset trzydzieści i, oczywiście, nikogo tam nie zastali.
– Mógłby przecież zadzwonić! – wydzierali się Deniskin, Głuchariow i Kwant.
Ach, po co te krzyki, Michaił Aleksandrowicz nie mógł nigdzie zadzwonić. Daleko, jakże daleko od Gribojedowa, w dużej sali oświetlonej lampami o mocy tysiąca świec, na trzech ocynkowanych stołach leżało to, co jeszcze niedawno było Michaiłem Aleksandrowiczem.
Na pierwszym – obnażone ciało pokryte zaschniętą krwią, ze złamaną ręką i zgniecioną klatką piersiową, na drugim – głowa z wybitymi przednimi zębami i zmętniałymi, otwartymi oczami, których nie raziło już ostre światło, a na trzecim – stos zaskorupiałych szmat.
Obok pozbawionego głowy stali profesor medycyny sądowej, anatomopatolog i jego prosektor, śledczy oraz wezwany przez telefon od chorej żony zastępca Michaiła Aleksandrowicza Berlioza w Massolicie – literat Żełdybin.
Po Żełdybina pojechało auto i najpierw wraz ze śledczymi zawiozło go (było to około północy) do mieszkania denata, gdzie opieczętowano jego papiery. Potem już wszyscy udali się do kostnicy.
I oto teraz stojący przy szczątkach zmarłego naradzali się, jak będzie lepiej: czy przyszyć odciętą głowę do szyi i czy wystawić ciało w sali Gribojedowa po prostu całe, do podbródka, przykryte czarną chustą?
Tak, Michaił Aleksandrowicz nie mógł nigdzie zadzwonić i Deniskin, Głuchariow i Kwant pospołu z Beskudnikowem zupełnie niepotrzebnie oburzali się i krzyczeli. Dokładnie o północy cała dwunastka literatów opuściła piętro i zeszła do restauracji. Tu znowu w duchu źle wspomnieli Michaiła Aleksandrowicza: okazało się, że oczywiście wszystkie stoliki w ogródku były już zajęte i przyszło zostać na kolacji w pięknych, ale dusznych salach.
Punktualnie o północy w pierwszej z nich coś walnęło, zadzwoniło, posypało się i zaczęło podskakiwać. I natychmiast cieniutki męski głos przenikliwie krzyknął do taktu muzyki: „Alleluja!”. To zagrał sławetny gribojedowski jazzband. Pokryte potem twarze jakby się zaświeciły, zdało się, że ożyły konie na suficie, a lampy bardziej rozbłysły i jakby zwolnione z uwięzi zatańczyły obie sale, a za nimi poszedł w tany również ogródek.
Zawirował Głuchariow z poetką Tamarą Połumiesiac, zawirował Kwant, zawirował powieściopisarz Żukopow z jakąś aktorką filmową w żółtej sukience. Tańczyli Dragunski, Czerdakczi, malutki Deniskin z gigantyczną Nawigator Żorż, tańczyła piękna architekt Siemiejkina-Gall w mocnych objęciach nieznajomego w spodniach z białej surówki. Tańczyli swoi oraz zaproszeni goście, moskiewscy i przyjezdni, pisarz Joann z Kronsztadu, jakiś Witia Kuftik z Rostowa, zdaje się reżyser, z fioletowym liszajem przez cały policzek, tańczyli najznakomitsi przedstawiciele poetyckiej sekcji Massolitu, to znaczy Pawianow, Bogochulski, Sładki, Szpiczkin i Adelfina Buziak, tańczyli młodzi ludzie o niejasnej profesji, króciutko ostrzyżeni, w wywatowanych marynarkach, tańczył ktoś mocno posunięty w latach z brodą, w której utkwiło źdźbło zielonego szczypiorku, a z nim wątła, anemiczna dziewczyna w wymiętej sukieneczce z pomarańczowego jedwabiu.
Oblani potem kelnerzy nieśli ponad głowami zapocone kufle piwa, krzycząc ochryple i z nienawiścią: „Przepraszam, obywatelu!”. Z głośnika słychać było polecenia: „Karski[4] – raz! Zubrik[5] – dwa razy! Flaki gospodarskie!”. Cienki głos już nie śpiewał, ale pojękiwał: „Alleluja!”. Łoskot złotych talerzy kapeli chwilami zagłuszał hałas naczyń, które pomywaczki spychały po pochylni do kuchni.
Jednym słowem: piekło.
O północy w tym piekle pojawiło się widziadło: na taras wyszedł czarnooki przystojniak we fraku, z bródką w klin i władczym spojrzeniem obrzucił swoje włości. Powiadali mistycy, że był czas, kiedy elegant nie nosił fraka, ale ściskał się szerokim skórzanym pasem, zza którego sterczały rękojeści pistoletów, a jego kruczoczarne włosy były związane szkarłatnym jedwabiem i po Morzu Karaibskim płynął dowodzony przezeń bryg pod czarną trumienną banderą z trupią czaszką.
Lecz nie! Łżą kusiciele mistycy, nie ma na świecie żadnych karaibskich mórz, nie pływają po nich zuchwali flibustierzy i nie pędzi za nimi korweta, armatni dym nie ściele się nad falą. Nie ma nic i niczego nie było! Ot, stoi rachityczna lipa, jest żeliwne ogrodzenie, a za nim bulwar… I topi się lód w kubełku, przy sąsiednim stoliku widać czyjeś nalane krwią bycze oczy i jest strasznie, strasznie… O, bogowie, trucizny, podajcie mi trucizny!…
I nagle od stolika wyfrunęło słowo: „Berlioz!”. Nagle jazzband rozsypał się i zamilkł, jakby ktoś uderzył weń pięścią. „Co, co, co, co?!!!” – „Berlioz!!!” I zaczęli się zrywać, podniósł się krzyk…
Tak, wzdęła się fala żalu po strasznej wieści o Michaile Aleksandrowiczu. Ktoś kręcił się, krzyczał, że należy natychmiast, tutaj, nie ruszając się z miejsc, zredagować jakiś wspólny telegram i niezwłocznie go wysłać.
Lecz jaki telegram, spytamy, dokąd? I po co go wysyłać? W rzeczy samej, dokąd? I do czego potrzebny jest jakikolwiek telegram temu, którego zmiażdżoną głowę trzyma teraz w rękach prosektor, a profesor kłuje szyję krzywymi igłami? Zginął i niepotrzebny mu żaden telegram. Wszystko skończone, nie obciążajmy więc telegrafu.
Tak, zginął… Ale przecież my żyjemy?
Wzdęła się fala żalu, wezbrała, chwilę trwała i zaczęła opadać, ten i ów już wrócił do swojego stolika i najpierw ukradkiem, a potem już otwarcie wypił wódeczkę i zakąsił. W rzeczy samej, czy miałyby СКАЧАТЬ