Название: Mistrz i Małgorzata
Автор: Михаил Булгаков
Издательство: PDW
Жанр: Контркультура
isbn: 9788311151024
isbn:
Massolit rozlokował się w Gribojedowie tak, że lepiej i wygodniej nie można. Każdy, kto wchodził do budynku, chcąc nie chcąc, przede wszystkim zapoznawał się z ogłoszeniami różnych kółek sportowych oraz grupowymi, jak również indywidualnymi fotografiami członków stowarzyszenia, którymi (fotografiami) były obwieszone ściany schodów prowadzących na piętro.
Na drzwiach pierwszego pokoju na piętrze widniał duży napis: „Sekcja wędkarsko-działkowa”, a przy nim podobizna karasia złowionego na haczyk.
Na drzwiach pokoju numer dwa było napisane nie całkiem zrozumiale: „Jednodniowa delegacja twórcza. Zwracać się do M.W. Podłożnej”.
Następne drzwi nosiły na sobie krótki, zupełnie niezrozumiały napis: „Pieriełygino”. Dalej przypadkowemu interesantowi Gribojedowa zaczynało mącić się w oczach od nagromadzenia napisów, którymi były upstrzone orzechowe ciotczyne drzwi: „Zapisy do kolejki po papier u Poklowkiny”, „Kasa. Indywidualne rozliczenia skeczystów”.
Przeciąwszy długaśny ogonek, zaczynający się już na dole, obok portiera, można było zobaczyć napis na drzwiach, do których nieustannie tłoczyli się ludzie: „Sprawy mieszkaniowe”.
Za sprawami mieszkaniowymi widniał wspaniały plakat przedstawiający skałę, a na niej galopującego jeźdźca w burce, z karabinem za plecami. Niżej palmy i balkon, na balkonie siedział młody mężczyzna z włosami zaczesanymi w czub, trzymał w ręce wieczne pióro, a bystre spojrzenie kierował gdzieś w górę. Podpis: „Pełnoturnusowe urlopy twórcze od dwóch tygodni (opowiadanie, nowela) do jednego roku (powieść, trylogia). Jałta, Suuk-Su, Borowoje, Cychidziri, Machindżauri, Leningrad – Pałac Zimowy”. Pod tymi drzwiami również stała kolejka, jednak nie tak długa, może półtorej setki osób.
Dalej, wzdłuż wymyślnych zakrętów, wejść i zejść Gribojedowa, następowały kolejno: „Zarząd Massolitu”, „Kasy nr 2, 3, 4 i 5”, „Kolegium redakcyjne”, „Przewodniczący Massolitu”, „Sala bilardowa”, rozmaite ciała pomocnicze, a wreszcie owa sala z kolumnadą, w której ciotka rozkoszowała się komedią genialnego siostrzeńca.
Każdy interesant, jeśli oczywiście nie był matołem, trafiwszy do Gribojedowa, od razu pojmował, jak dobrze się żyje szczęśliwcom – członkom Massolitu, i natychmiast zaczynała go zżerać czarna zawiść. I słał do nieba gorzkie wymówki, że przy urodzeniu nie nagrodziło go talentem literackim, bez czego, naturalnie, nawet nie było co marzyć o posiadaniu znanej całej Moskwie legitymacji członkowskiej Massolitu – brązowej, pachnącej drogą skórą, z szeroką złotą obwódką.
Kto bodaj słowem zająknie się w obronie zawiści? Jest to uczucie niskiej kategorii, ale przecież trzeba zrozumieć sytuację interesanta. Zwłaszcza że to, co zobaczył na górnym piętrze, to jeszcze nie wszystko, bynajmniej nie wszystko. Cały parter ciotczynego domu zajmowała restauracja. I to jaka restauracja! Tak naprawdę uważana była za najlepszą w Moskwie. Nie tylko dlatego, że zajmowała dwie duże sale o sklepionych sufitach, na których namalowane były liliowe konie z asyryjskimi grzywami, nie tylko dlatego, że na każdym stoliku stała lampa z abażurem i że nie mógł do niej wejść żaden pierwszy lepszy z ulicy, lecz również dlatego, że jakością podawanego tu jedzenia Gribojedow bił na głowę każdą restaurację w Moskwie, a ponadto posiłki serwowano po nader przystępnych, wcale niewygórowanych cenach.
Nie dziwi więc rozmowa, którą kiedyś autor tych najprawdziwszych wersetów usłyszał przy żeliwnym ogrodzeniu Gribojedowa:
– Gdzie dzisiaj będziesz na kolacji, Amwrosiju?
– Co za pytanie! Oczywiście, że tutaj, drogi Foko! Archibald Archibaldowicz szepnął mi, że dziś będą sandaczyki au naturel na zamówienie. Wirtuozeria, mówię ci!
– Ty umiesz żyć, Amwrosiju! – z westchnieniem odpowiedział chudy, zaniedbany, z czyrakiem na szyi Foka poecie Amwrosijowi, czerwonoustemu, złocistowłosemu, pucołowatemu olbrzymowi.
– Nie mam jakichś specjalnych umiejętności – oponował Amwrosij – tylko zwyczajne pragnienie, żeby żyć jak człowiek. Chcesz powiedzieć, Foko, że na sandaczyki można trafić i w Colosseum? Tak, ale w Colosseum porcja kosztuje trzynaście rubli piętnaście kopiejek, a u nas – pięć pięćdziesiąt. Poza tym w Colosseum sandaczyki są sprzed trzech dni, a do tego nie masz gwarancji, że nie dostaniesz tam kiścią winogron po mordzie od pierwszego lepszego młodego człowieka, który tam wpadnie z zaułka Teatralnego. Nie, jestem kategorycznie przeciw Colosseum! – grzmiał na cały bulwar smakosz Amwrosij. – Nawet mnie nie namawiaj, Foko!
– Nie namawiam cię, Amwrosiju! – piszczał Foka. – Przecież kolację można zjeść w domu.
– Bardzo cię przepraszam – trąbił Amwrosij – już widzę twoją żonę, jak próbuje we wspólnej kuchni upichcić w garnuszku sandacza au naturel na zamówienie! Hi, hi, hi!… Au revoir, Foko! – I Amwrosij, nucąc, kieruje się w stronę tarasu pod markizą.
Ho, ho! Tak było… Rdzenni moskwianie pamiętają znakomitego Gribojedowa! Co tam sandaczyki z wody na zamówienie! To jeszcze nic, kochany Amwrosiju! A sterlet? Sterlet w srebrzystym rondelku, dzwonka sterleta przekładane szyjkami rakowymi i świeżym kawiorem? A jajka cocotte z pieczarkowym purée w kokilkach? A fileciki z drozdów to wam nie smakowały? Z truflami? Przepiórka po genueńsku? Dziewięć pięćdziesiąt! Do tego jazz i uprzejma obsługa! A w lipcu, kiedy cała rodzina jest na daczy, a pana pilne sprawy literackie zatrzymują w mieście – w ogródku, w cieniu pnącej się winorośli, w złotej plamie na czyściutkim obrusie talerzyk sup prentanier? Pamięta pan, Amwrosiju? Co za pytanie! Z pańskich warg czytam, że pan pamięta. Co tam pańskie sieje, sandaczyki! A dublety, bekasiki, bekasy, słonki, a w sezonie przepiórki, kuliki? Narzan syczący w gardle?!
No, ale dosyć tego! Czytelniku, zbaczamy z tematu. Za mną!
Tamtego wieczoru, kiedy Berlioz zginął na Patriarszych, o wpół do jedenastej w Gribojedowie na górze świeciło się tylko w jednym pokoju, w którym nudziła się dwunastka literatów przybyłych na posiedzenie i czekających na Michaiła Aleksandrowicza.
Siedzących na krzesłach, na biurkach, a nawet na parapetach w pokoju zarządu Massolitu poważnie męczyła duchota. Przez otwarte okna nie wpadał żaden świeży powiew. Moskwa oddawała skwar za dnia nagromadzony w asfalcie i było jasne, że noc nie przyniesie ulgi. Z sutereny ciotczynego domu, gdzie była kuchnia restauracji, zalatywało cebulą i wszystkim chciało się pić, wszyscy się denerwowali i złościli.
Beletrysta Bieskudnikow, człowiek cichy i przyzwoicie ubrany, z uważnym, a jednocześnie nieuchwytnym spojrzeniem, wyjął zegarek. Wskazówka zbliżała się do jedenastki. Bieskudnikow puknął palcem w tarczę, pokazał ją sąsiadowi, poecie Dwubrackiemu, który siedział na biurku i z nudów machał nogami obutymi w żółte pantofle na gumowych podeszwach.
– No proszę – warknął Dwubracki.
– Chłopiec na pewno zasiedział się nad Klaźmą – odezwała się grubym głosem Nastasja Łukiniczna Niepriemienowa, sierota z moskiewskiej rodziny kupieckiej, która pod pseudonimem Nawigator Żorż pisywała batalistyczne opowiadania marynistyczne.
– Jeśli państwo pozwolą! СКАЧАТЬ