Mistrz i Małgorzata. Михаил Булгаков
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Mistrz i Małgorzata - Михаил Булгаков страница 19

Название: Mistrz i Małgorzata

Автор: Михаил Булгаков

Издательство: PDW

Жанр: Контркультура

Серия:

isbn: 9788311151024

isbn:

СКАЧАТЬ rękojeść pistoletu. Ujrzał siebie powieszonego na fokmarsrei. Na własne oczy zobaczył swój wywalony język i martwą głowę, zwieszoną na ramię, a nawet usłyszał plusk wody za burtą. Kolana się pod nim ugięły. Flibustier wreszcie ulitował się nad nim i przygasił swoje ogniste spojrzenie.

      – Uważaj, Nikołaju! To ostatni raz. Takich portierów w restauracji nawet za darmo nam nie potrzeba. Idź na stróża do cerkwi. – Powiedziawszy to, kapitan brygu precyzyjnie, jasno i szybko rozkazał: – Panteleja z bufetu. Milicjanta. Protokół. Samochód. Do psychiatrycznego. I zakończył: – Gwiżdż!

      Kwadrans później nadzwyczaj wstrząśnięte towarzystwo nie tylko w restauracji, lecz i na bulwarze oraz w oknach domów wychodzących na ogródek restauracji, zobaczyło, jak Pantelej, portier, milicjant, kelner i poeta Riuchin wynoszą z bramy Gribojedowa omotanego niczym kukłę młodego człowieka, który zalewając się łzami, spluwał, starając się trafić właśnie w Riuchina, i krzyczał na cały bulwar:

      – Kanalia!… Kanalia!…

      Kierowca ciężarówki z pełną złości miną uruchamiał silnik, obok dorożkarz smagał konia po zadzie lejcami w kolorze lila i krzyczał:

      – To może kłusakiem! Woziłem do psychiatryka!

      Dookoła dudnił tłum, rozprawiający o niespotykanym zdarzeniu. Słowem, był paskudny, nikczemny, gorszący i świński skandal, który skończył się dopiero wtedy, gdy sprzed bramy Gribojedowa ciężarówka zabrała nieszczęsnego Iwana Bezdomnego, milicjanta, Panteleja i Riuchina.

      Rozdział 6

      Jak było powiedziane, schizofrenia

      Było wpół do drugiej w nocy, gdy do izby przyjęć słynnej kliniki psychiatrycznej, niedawno zbudowanej pod Moskwą na brzegu rzeki, wszedł człowiek z bródką w szpic i w białym fartuchu. Trzej sanitariusze nie spuszczali oka z siedzącego na kanapie Iwana Bezdomnego, przy którym przysiadł zdenerwowany do ostateczności Riuchin. Obok leżały ręczniki, którymi wcześniej skrępowano poetę. Ręce i nogi miał Iwan wolne.

      Na widok wchodzącego Riuchin pobladł, odkaszlnął i nieśmiało się odezwał:

      – Dzień dobry, doktorze.

      Doktor skłonił się Riuchinowi, lecz patrzył nie na niego, ale na Iwana Nikołajewicza.

      Ten siedział ze złą miną, zmarszczonymi brwiami i gdy doktor wszedł, nawet nie drgnął.

      – Doktorze – nie wiedzieć czemu tajemniczym szeptem zaczął Riuchin, lękliwie spoglądając na Iwana – to znany poeta Iwan Bezdomny… Widzi pan… obawiamy się, czy to nie biała gorączka…

      – Dużo pił? – spytał doktor przez zęby.

      – Nie… popijał, ale nie tak, żeby aż…

      – Nie łapał karaluchów, szczurów, diabełków albo umykających psów?

      – Nie. – Riuchin drgnął. – Widziałem się z nim wczoraj i dzisiaj rano. Był całkiem zdrowy…

      – A czemu jest w kalesonach? Z łóżka go wyciągnęliście?

      – On, doktorze, tak przyszedł do restauracji…

      – Aha – powiedział doktor z wyraźnym zadowoleniem – a skąd siniaki? Bił się z kimś?

      – Spadł z parkanu, później w restauracji uderzył jednego i jeszcze kogoś…

      – Tak, tak, tak – powiedział doktor i zwrócił się do Iwana: – Dzień dobry!

      – Cześć, szkodniku! – krzyknął ze złością Iwan.

      Riuchin tak się speszył, że nie śmiał podnieść wzroku na uprzejmego lekarza. Ale tamten wcale się nie obraził, wprawnym gestem zdjął okulary, podwinął połę fartucha, włożył okulary do tylnej kieszeni spodni, następnie spytał Iwana:

      – Ile pan ma lat?

      – Wynoście się wszyscy do diabła! – ordynarnie wrzasnął Iwan i odwrócił się tyłem.

      – Czemu się pan złości? Czy powiedziałem coś nieprzyjemnego?

      – Mam dwadzieścia trzy lata – mówił dalej wzburzony Iwan Nikołajewicz – i złożę skargę na was wszystkich. A przede wszystkim na ciebie, gnido. – To było skierowane do Riuchina.

      – A na co chce się pan skarżyć?

      – Na to, że mnie, zdrowego człowieka, złapali i siłą przywlekli do domu wariatów!

      W tym momencie Riuchin spojrzał na Iwana i poczuł chłodek: w oczach tamtego nie było bodaj cienia obłędu. Oczy poety nie były mętne, jak w Gribojedowie, lecz znowu jasne.

      „O rety! – pomyślał z przestrachem. – Naprawdę jest normalny? A to dopiero! Po cośmy, faktycznie, przywlekli go tutaj? Zupełnie normalny, tylko gęba podrapana…”

      – Jest pan nie w domu wariatów – spokojnie zaczął lekarz, siadając na białym taborecie z błyszczącą nogą – lecz w klinice, gdzie bez potrzeby nikt pana nie będzie zatrzymywał.

      Iwan Nikołajewicz spojrzał nieufnie, ale mimo wszystko burknął:

      – Dzięki ci, Boże! Znalazł się wreszcie jeden normalny wśród idiotów, z których pierwszy to bałwan i beztalencie Saszka!

      – A któż to taki ów Saszka beztalencie? – zainteresował się lekarz.

      – A ten tutaj, Riuchin! – Iwan wycelował brudny palec w kolegę.

      Tamten żachnął się oburzony.

      „Tak mi dziękuje! – pomyślał z goryczą. – Za to, że się nim zająłem! To już naprawdę świństwo!”

      Purpurowy Riuchin ciężko dyszał i myślał tylko o jednym: że na własnej piersi wyhodował żmiję, współczuł komuś, kto w rzeczywistości okazał się zajadłym wrogiem. A co najważniejsze, nic już nie da się zrobić: przecież nie będzie się kłócił z wariatem?!

      – A czemu właściwie przywieźli pana do nas? – zapytał lekarz, kiedy z uwagą wysłuchał tyrady Bezdomnego.

СКАЧАТЬ