Название: Zmierzch bogów
Автор: Michał Gołkowski
Издательство: PDW
Жанр: Детективная фантастика
isbn: 9788379644513
isbn:
– A potem… potem wydaj rozkaz: jutro atakujemy skoro świt.
– Panie! – Sekretarz podniósł się, już odchodził, ale głos władcy osadził go w miejscu:
– I jeszcze… al-Haqami?
– Słucham, panie.
– Rozkaż, aby wieczorem, gdy już ściemnieje, spichlerze z ziarnem obłożono drewnem, polano naftą i podpalono.
– Panie!… Panie, sługa twój niegodny nie śmie przemówić, nie odważy się oddychać nawet, gdy ty rzekniesz słowo…
– Powiedziałem: podpalić spichlerze! – warknął Maslama, aż jego sekretarz skulił się w sobie. – Nie będzie mi pies niewierny zarzucał tchórzostwa… Przekaż ludziom, że niepotrzebne nam są zapasy, bo weźmiemy Miasto szturmem! Kto z nich boi się, że nie będzie miał co jeść, niech walczy za dwóch, bo walczy o własne życie i o pełny żołądek… Insz’allah!
– Insz’allah, najjaśniejszy.
Zapadł wieczór, zapaliły się gwiazdy, to znikające, to pojawiające się zza sunących po niebie chmur. Z wysokości murów Konstantynopola widać było nie jeden, nie dwa, ale trzy firmamenty.
Jeden z gwiazdami i sierpem księżyca.
Drugi, będący w istocie panoramą Miasta, którego migoczące za polami Exokionionu światła lśniły i pełgały niczym ognie dalekich gwiazd.
I wreszcie trzeci, niczym lustrzane jego odbicie, tam, gdzie rozciągał się od horyzontu aż po horyzont potężny obóz wojsk oblegających, w którym płonęły nie setki i nie tysiące, ale dziesiątki tysięcy ognisk.
I to właśnie w tym ostatnim coś się pojawiło. Jeden jaśniejszy, wyraźniejszy rozbłysk płomienia, który szybko się podniósł, obejmując ułożone wysoko bierwiona i skacząc po zaciekach łatwopalnego oleju, wspinał się coraz wyżej – zaraz po nim kolejny – i jeszcze jeden, i następny…
Pełne suchego, sypkiego zboża spichlerze płonęły niczym ogromne pochodnie, rozświetlając noc chyboczącym blaskiem, zdającym się aż barwić niebo purpurową łuną.
Stojący na murach protospatharios Niketas pokręcił głową z niechętnym uznaniem.
– Nie wiem, Zahredzie, jak udało ci się tego dokonać – mruknął. – Jesteś pewien, że to nie jakiś wybieg z jego strony?
– Jestem pewien, Demetriosie.
– No cóż, zatem chyba jestem ci winien gratulacje.
– Gratulacje? – parsknął Zahred. – Właśnie sprowokowałem do walnego szturmu człowieka, który skłonny był z nami rozmawiać.
– A jednak miałeś w tym jakiś swój cel. Uważasz, że można było załatwić sprawę negocjacjami?
Zahred przez chwilę patrzył na płonące coraz wyższym płomieniem spichlerze.
– Być może. Ale jest jedna rzecz, jakiej negocjacje nigdy nikomu nie dały, Demetriosie.
– Mianowicie?
– Chwała doczesna. Pamięć, która przetrwa wieki. Zasługi, które zabrzmią aż ku wyżynom, gdzie mieszkają bogowie.
– Bóg, Zahredzie. Bóg jest tylko jeden.
Ten wzruszył ramionami.
– Tym głośniej trzeba wołać.
Δ – delta
czyli rozdział czwarty
Strzała wygięła się, zasprężynowała i do wtóru brzęku cięciwy pomknęła przez powietrze, wznosząc się wysokim łukiem ponad polem bitwy.
Poranne słońce błysnęło na ostrzach grotu. Ciągnący znad morza zefirek delikatnie musnął pierzastą brzechwę, nieznacznie spychając wciąż nabierający wysokości pocisk z trajektorii; w innych warunkach być może zasmuciłoby to łucznika.
Teraz jednak był nazbyt zajęty sięganiem do kołczanu po kolejną strzałę, aby tamtą zaszczycić chociażby przelotną myślą.
Była jedną z setek, tysięcy podobnych, które w tej samej chwili dopiero zrywały się do lotu, osiągały najwyższy jego punkt lub już spadały w nieubłaganym pędzie ku zasnutym dymem umocnieniom Miasta.
Mury, które jeszcze przed chwilą wyglądały jak wąska podwójna kreska, teraz rosły, nabierały objętości. Widać było poszczególne odcinki, potem dało się rozróżnić warstwy tworzącego je jaśniejszego i ciemniejszego kamienia, przystawione do zewnętrznych ścian drabiny i potężne drewniane wieże, zrzucające coraz to kolejne pomosty oblężnicze.
Wreszcie widoczni stali się ludzie – pnący się na górę, biegający tu i tam. Walczący ze sobą, spadający bezwładnie na dół.
– Posiłki na mesoteichion! Zaraz przełamią zewnętrzny mur! – krzyknął ubrany w szkarłatny płaszcz oficer na chwilę przed tym, jak strzała ugodziła go dokładnie pod rondo stalowego hełmu, wchodząc nieco pod skronią, przebijając kość i kładąc trupem na miejscu.
Ludzie usłyszeli wołanie – tylko co z tego?!
Maslama rzucił wszystkie siły na ten jeden krótki, najtrudniejszy do obrony odcinek umocnień. Osłabione już i poszczerbione wcześniej mury nie były w stanie podołać furii atakujących.
Z niskiej ściany dzielącej w dużej części zasypaną fosę od przedmurza nie zostało dosłownie nic. Pierwsza linia obrony padła podczas poprzedzających ataków próbnych i została zwyczajnie opuszczona. Wojska pod zieloną flagą miały teraz na kilku odcinkach dostęp do murów suchą nogą.
Osiem wież stojących jedna przy drugiej wypluwało z siebie falę za falą wojowników, wybiegających z imieniem Proroka na ustach wprost pod ostrzał ustawionych na drugim, wyższym murze obrońców.
Biegli, krzyczeli, padali rażeni strzałami. Kuśtykali, potykali się i przewracali, mimo to czołgali się dalej, prąc nieubłaganie naprzód – a kiedy zastygali w bezruchu, następni spychali ich z pomostów, aby zrobić miejsce dla jeszcze kolejnych.
Z nieba sypał się deszcz kamieni i ołowianych kul, ciskanych przez procarzy jednej i drugiej strony.
Pojemniki z naftą, dzbany wypełnione łatwopalną mieszanką i płonące bele słomy przecinały powietrze furczącymi kulami ognia, zostawiając za sobą smugi dymu. Od czasu do czasu któraś z nich – czy to dzięki umiejętnościom celowniczego, czy też czystemu przypadkowi – sięgała celu, uderzając albo w rusztowanie oblegających, albo w szczyt kamiennej wieży obrońców. Wtedy wrzaski bólu i przerażenia mieszały się z rykiem tryumfu: tak! Teraz już nasze jest zwycięstwo, wreszcie СКАЧАТЬ