Zmierzch bogów. Michał Gołkowski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zmierzch bogów - Michał Gołkowski страница 20

Название: Zmierzch bogów

Автор: Michał Gołkowski

Издательство: PDW

Жанр: Детективная фантастика

Серия:

isbn: 9788379644513

isbn:

СКАЧАТЬ ile opanowała już tę sztukę, i wykonała przepisowe dygnięcie, zgodne z etykietą dworską. Co prawda jej nowej sukni wciąż było zdecydowanie zbyt dużo, a ciężkie bransolety cały czas groziły zsunięciem się z nadgarstków, ale czuła się już zdecydowanie pewniej.

      – Dziękuję za zaproszenie, to dla mnie zaszczyt – wygłosiła formułkę tak wbitą w pamięć, że przychodzącą bez mała samoistnie. – Liczę, że wkrótce będę mogła zaproszenie… e… zwrócić?

      – Odwzajemnić zapewne? – Basilissa Anna przechyliła kształtną główkę na bok, skomplikowana konstrukcja z łańcuszków i blaszek doczepiona do jej nakrycia głowy zabrzęczała dźwięcznie.

      – Tak, odwzajemnić zaproszenie!

      – Rozumiem więc, że wasz dom jest już prawie gotowy?

      – Prawie – powtórzyła Mira, układając się bokiem na leżance.

      Służący błyskawicznie podsunęli im stoliki, postawili misy z przekąskami, nalali do pucharów wina. Siedzący w rogu salki grajek zaczął brzdąkać na dziwnym, wielostrunnym instrumencie, gdzieś w pokojach pałacu kwilił egzotyczny ptak.

      Tak, to był dom, jaki Mira pragnęłaby kiedyś mieć. Ładnie urządzony, tak uporządkowany i… i sama nie umiała tego do końca wyrazić. Taki, w którym wszystko działo się samo z siebie.

      – Jak zatem postępują prace? – zapytała basilissa.

      Mira westchnęła, schowała twarz w szklanym pucharze.

      Co miała powiedzieć?

      Robiło na niej wrażenie, owszem, że jej nowa przyjaciółka aż tyle posiada. Że ma dom, służbę, te wszystkie szyfony, adamaszki, jedwabie, złotogłowy, muśliny i inne aksamity. Na każde jej skinienie przybiegają ludzie, a córki innych dygnitarzy dosłownie spijają słowa z jej ust.

      Tyle tylko, że w rozumieniu Miry żadna z tych rzeczy – nie należała do basilissy.

      – Nie mam czym zawiesić ścian – westchnęła.

      – A co z kupcami, których ci poleciłam?

      – Nie, to… – Mira zrobiła w powietrzu gest ręką. – To nie to. Na ścianach powinno być… to, co człowiek sam…

      – Upoluje? – podpowiedział siedzący z boku pan Ioannes.

      – Tak! Jak powiedzieć na to, co się upoluje? Głowa, skóra, kości!

      – Trofea? – uśmiechnął się tłumacz.

      – Trofea – powtórzyła basilissa Anna, unosząc ze zdziwieniem brew.

      – Tak – potwierdziła twardo Mira, która nagle, w tej jednej chwili poczuła, jak bardzo jest częścią innego świata. – Trofea dzikich zwierząt. I broń! Tarcza, topór, miecz, włócznia. Nie kupione, nie u handlarzy. Wykute. Własne, prawdziwe. Nie dekoracja.

      – Pani Mira chce chyba powiedzieć… – zaczął pan Ioannes, ale basilissa uciszyła go ruchem ręki.

      – Doskonale rozumiem, co chce powiedzieć pani Mira. Broń zatem?

      – Tak!

      – No cóż, cóż. Myślę, że i w tym zakresie możemy coś zaradzić… Może zatem jutro wybierzemy się w pewne miejsce, które powinno cię, pani, zaciekawić?

      – Tak! – od razu przytaknęła Mira, ale po chwili zreflektowała się: – A nie, nie. Jutro nie.

      – Hm, rozumiem. Zapewne zaprosiła cię w gości drungarissa Berenika. Mówiła, że ma taki zamiar… Rozumiem, są rzeczy ważne i ważniejsze.

      – Nie, nie! Jutro jest… e… szkoła!

      – Szkoła?

      – Szkoła walki. Tarcza, miecz.

      – Ach, macie zapewne jakiś trening. Rozumiem – powiedziała basilissa. – To bardzo ciekawe. Chciałabym móc kiedyś w takim uczestniczyć. Popatrzeć, oczywiście.

      – Kiedyś – uśmiechnęła się Mira.

      – Ach. Myślałam, że…

      – Kiedyś. Jutro jest poważny trening. Prawdziwy.

      – „Prawdziwy trening”. No cóż, moja droga, skoro tak… Piękną mamy pogodę tej jesieni, nieprawdaż?

      Gunnar poderwał w górę tarczę, ciągnął z całych sił – ale już wiedział, że nie zdąży. Drewniany trzonek ledwie musnął rant, podskoczył ku górze i trzasnął go w krawędź hełmu, ześliznął się i uderzył w zawias szczęki i ucho.

      W głowie zaszumiało, poczuł, jak ziemia ucieka spod nóg, które nagle przestały trzymać ciało w pionie. Zatoczył się i poleciał w tył, huknął plecami o glebę, tracąc dech w piersiach.

      Przez chwilę nad nim było tylko błękitne niebo, potem widok zasłoniła mu sylwetka człowieka w pancerzu i hełmie.

      Przymknął oczy. Nie, nie, nie…

      – Jeszcze raz! – w uszach zahuczał głos Zahreda.

      Wojownik zajęczał, przetoczył się na bok i zaczął gramolić z ziemi.

      Zahred skinął zdawkowo głową, pokazał Gunnarowi: teraz z tamtym! Odwrócił się, żeby popatrzeć na resztę ludzi, omiótł wzrokiem ćwiczących w niedużych grupach, co rusz zmieniających ustawienie i skład.

      Zaczynali być nieźli, to musiał im przyznać. Jeszcze niezdyscyplinowani, nadal zbyt porywczy i łatwi do sprowokowania… Ale uczyli się szybko i lubili czuć nad sobą twardą rękę.

      – Źle! – Trzasnął Steinkela drzewcem topora w plecy. Kiedy ten oderwał się od pojedynku, pokazał mu, jak ma stanąć. – Tak, widzisz? Mocno na nogach, ale elastycznie! W przód i w tył, i cały czas kontrolujesz sytuację dookoła!

      Ten pokiwał głową, poprawił hełm, dał znak partnerowi: dalej!

      Z góry, z wysokości murów, patrzyli na nich pełniący akurat wartę strażnicy. Żołnierze komentowali miotających się na dole, oblewanych siódmymi potami barbarzyńców, pokazując to na tego, to na owego: ależ się nie oszczędzają, aż wióry lecą z tarcz!

      Rzeczywiście, Zahred cisnął ich strasznie. Już któryś kolejny dzień ćwiczyli tutaj, na wąskiej przestrzeni międzymurza przy Piątej Bramie Wojskowej, za każdym razem dłużej, mocniej i bardziej agresywnie. Brutalnie, kręcili głowami żołnierze z armii cesarstwa. Po co tak ludzi męczyć, dlaczego tamci się na to po prostu godzą?

      Ale sami wiedzieli doskonale: gdyby któregokolwiek z nich posłać tam, na dół, to tak samo skakaliby i maszerowali na zawołanie człowieka, który tym wszystkim zawiadował.

      – Baczność! – huknął Zahred na swoich waregów. Kilku żołnierzy na murach odruchowo СКАЧАТЬ