Название: Zmierzch bogów
Автор: Michał Gołkowski
Издательство: PDW
Жанр: Детективная фантастика
isbn: 9788379644513
isbn:
– Małe grupy! – powtórzył Zahred po raz nie wiadomo który. – Wybieracie sobie kilkunastu towarzyszy i trzymacie się z nimi! Nie ściana, tylko małe grupy. Jak na potyczce! Z przodu tarcze, z tyłu włócznie i długie topory. Przód pilnuje przodu, boki boków!
– To chyba oczywiste – mruknął Torleif bardzo, bardzo cicho.
Zahred i tak usłyszał. Podszedł, stanął naprzeciwko niego, zapytał syczącym głosem:
– Wiesz, jakie to uczucie, kiedy klinga wbija ci się pomiędzy żebra? Kiedy czujesz, jak żelazo rozpycha ci kości, szoruje pomiędzy nimi tak, że odgłos rezonuje aż pod czaszką?
Wojownik pokręcił głową, pospiesznie spuścił wzrok.
– I ten moment, kiedy ostrze dochodzi do płuca i powoli rozcina tkankę. – Zahred wysunął rękę, wsunął tamtemu palec pomiędzy wiązania pancerza i tknął w bok. – Gdy nagle czujesz, że nie oddychasz tylko nosem, a na wydechu lecą z ciebie kropelki krwi. I chcesz odkaszlnąć, wypluć ją, ale im mocniej się starasz, tym bardziej krwawisz. Powoli zaczynasz się dusić, tonąć we własnej posoce…
Odstąpił o krok, popatrzył po nich.
– Wróg będzie uderzać szybko i celnie, żeby zabić. Nie liczcie na kmiotków machających siekierami ani na bezładną zbieraninę. To będą żołnierze! Wyszkoleni, przygotowani, doświadczeni. Równi wam!… A i tak przegrają. Słyszycie mnie?! Przegrają!
Słowa przebrzmiały pomiędzy murami, ucichły. Zahred podszedł do zdyszanego Asmunda, spojrzał mu w oczy. Z uśmiechem dotknął naszyjnika z kości palców, który ten zawsze zakładał do boju, uśmiechnął się półgębkiem.
– Przegrają, bo nie trzyma ich razem przysięga. Przegrają, bo nie są nami! – krzyknął, podnosząc topór.
– Zahred! – zawołali jego waregowie, uderzając o tarcze.
– Szyk, ustawić się… I jeszcze raz!
– Ujęliśmy ludzi próbujących wydostać się z Miasta, panie.
Maslama oderwał się od lektury listu, uniósł wzrok na sekretarza.
– Kurierzy?
– Najpewniej, panie. Nie znaleźliśmy przy nich listów, więc musieli je ukryć albo zniszczyć.
– Przeszukaliście okolicę?
– Schwytaliśmy ich przy morzu, panie. – Al-Haqami skłonił się raz jeszcze.
– Rozumiem. Są tutaj?
– Czekają na zewnątrz, panie.
Maslama odsunął stolik piśmienniczy, podniósł się z dywanów i ruszył na dwór.
Pięciu ludzi, sponiewieranych i związanych, stało ze spuszczonymi głowami pod strażą. Gdy emir wyłonił się z namiotu, jeden ze strażników popchnął jeńców: na kolana! Ci pospiesznie uklękli, nie śmiejąc podnieść wzroku.
– Jak rozkażesz ich ukarać, panie? – zapytał sekretarz.
Maslama popatrzył na nich, na wznoszące się w oddaleniu od obozowiska mury Konstantynopola.
– Co przewiduje obyczaj? – zapytał głównie po to, aby zyskać na czasie.
– Ścięcie, panie. Jakkolwiek przyłapano ich jako szpiegów, to powinno się wbić ich na pal, ale jako że nie mamy bezpośrednich dowodów, to…
– Puśćcie ich wolno.
Al-Haqami urwał, zamrugał.
– Najłaskawszy panie? – zapytał, jak gdyby nie dowierzając temu, co słyszy.
– Są wolni – powtórzył Maslama. – Nie będę karał ani zabijał ludzi, którzy wkrótce już mają być moimi poddanymi. Czy tak miałoby wyglądać królestwo Allaha na ziemi, al-Haqami? Wprowadzone przez krew i podbój, oparte na karach?
Sekretarz odchrząknął, ale zmilczał: w końcu stali tutaj armią oblężniczą, co kilka dni przypuszczając atak na Konstantynopol!
Myśli emira musiały biec tym samym torem, bo dodał po chwili:
– Nie ma potrzeby zabijać ani okaleczać więcej ludzi, niż to konieczne, al-Haqami. Jeśli to przypadkowi ludzie, którzy chcieli uciec z Miasta, to jak i za co mielibyśmy ich winić? A jeśli to faktycznie żołnierze, wykonujący rozkazy przełożonych, to co w tym nagannego?
– Rzekłeś, panie. Wyprowadzić ich poza obóz, przeciąć więzy i puścić wolno!
Strażnicy poderwali jeńców, pognali z powrotem, jeszcze nie wiedzących, że wcale nie idą na stracenie, ale ku niespodziewanie odzyskanej wolności i życiu. Maslama patrzył, jak kluczą, a potem znikają w uliczkach obozu.
Spojrzał znowu na mury Konstantynopola, wznoszące się pozornie niewzruszenie, górujące ponad okolicą.
Allah mu świadkiem: nie żywił złych zamiarów ani wobec tego miasta, ani nikogo, kto w nim mieszkał! Gdyby miało to zależeć od niego, to wolałby wkroczyć do Miasta jako sojusznik, związany z jego cesarzem świętymi więzami krwi i rodziny. Szanowałby i kochał swoją młodą żonę, nie zmuszał jej do niczego. Obsypywał prezentami, traktował jako największy skarb, a ona w zamian dałaby mu wielu pięknych, silnych i mądrych synów.
Oczywiście, Maslama wiedział, że ten stan nie mógłby trwać wiecznie. Kiedy ich wojska zakończą podbój odległego Al-Andalus, a potem przeprawią się przez góry dalej i podbiją Europę, w końcu znów zatoczą koło i staną tu, gdzie w tej chwili był on. Losy zarówno Miasta, jak i świata były przesądzone od dawna, odkąd Prorok uczynił pierwszy krok świętej Hidżry.
Natomiast on sam wolałby, aby nie działo się to za jego życia. Niech jego syn albo wnuk zostanie wielkim zdobywcą! Niech młodsze pokolenia dokończą dzieła podboju… A on wolałby usiąść wraz z Kononem, Demetriosem i innymi i po prostu napić się wina z lodem.
– Allah – szepnął sam do siebie, dotknął czoła palcami. Czyn zamyślony nie był czynem spełnionym, więc grzech nie spadł na jego duszę… A przecież nigdy otwarcie nie łamał przykazań Księgi, nie spożywał soku sfermentowanych owoców ani podczas świętego Ramadanu, ani za dnia.
Jednak nocą, gdy zaszła złocista tarcza słońca, a oczy Wszechwidzącego skierowane były na inne części świata – no cóż.
Miał już wrócić do namiotu, kiedy jeszcze jedna myśl przemknęła mu przez głowę. Uśmiechnął się do siebie.
Najbardziej miałby ochotę napić się wina nie z tamtymi, ale z Zahredem.
– Po СКАЧАТЬ