Zmierzch bogów. Michał Gołkowski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zmierzch bogów - Michał Gołkowski страница 28

Название: Zmierzch bogów

Автор: Michał Gołkowski

Издательство: PDW

Жанр: Детективная фантастика

Серия:

isbn: 9788379644513

isbn:

СКАЧАТЬ spychali napastników ku rzece.

      Przedzieloną tak wąskim, że prawie niknącym w ogromie całości gardłem półotwartego przejścia wrót.

      – Jesteście ze mną?! – ryknął Zahred, obserwując rozwój wydarzeń przez wąskie okienko wieży.

      – Zahred! – odkrzyknęli ludzie, uderzając toporami o tarcze.

      Odwrócił się do nich, rozciągnął twarz w maniakalnym uśmiechu. Czuł już, jak w żyłach coraz mocniej tętni krew, jak serce bije szybciej, wyczuwając nadchodzący bój.

      – Ruszcie za mną, walczcie ramię w ramię ze mną! – Huknął o tarczę toporem. – Bo już dziś, już teraz mówię wam, że pamięć o was przetrwa wieki! Nie wasi synowie, nawet nie wasze wnuki! Ludzie za setki lat słuchać będą ze zdumieniem i niedowierzaniem o tym, czego dokonaliście u mego boku!

      – Zahred! Loki! Asgaaard! – wrzasnął Asmund. – Za nasze złote miasto, za Miklagard!

      – Walhalla!!… – zawołali inni, nawet Rualdr zaryczał coś po swojemu, już teraz bezskutecznie drapiąc połamanymi, na krótko ogryzionymi paznokciami po powierzchni wetkniętego mu na głowę hełmu.

      – Zaniosę wasze imiona przed oblicze bogów! Stanę przed nimi ponownie i opowiem, czego dokonaliście! Co zrobił Hrodlav, czego dokonali Karli, Ingvar, Vermurd, Gyddi, Asmund… Jak walczyły Thyrni, Sigrunn i Mira! Widziałem bogów na własne oczy, rozmawiałem z nimi! Powiadam wam: oni patrzą na nas teraz, w tej chwili… Jesteście ze mną?!

      – Zahred!!

      Szarpnął rygiel, popchnął drzwi.

      – Ujrzyj nas! – wrzasnął dziko i wypadł na dwór, prosto na osmaloną ogniem greckim kamienną posadzkę parapetu murów.

      Wiatr owionął go, niosąc zapach dymu i krwi. Po lewej była pustka przestrzeni za kamienną ścianą, na której kłębiły się i przelewały wojska oblegających; po prawej mieli drugi mur, pomiędzy nimi wąskie gardło przedmurza, na które też wypadali jego ludzie z dolnej furty.

      Żołdacy Maslamy, kręcący się jeszcze po tym odcinku umocnień, zawołali ostrzegawczo: uwaga! Romaioi zdecydowali się wyjść z ukrycia!…

      Ale biegnący wprost na nich wojownicy nie należeli do żadnego z wielu ludów, jakie znał wcześniej Konstantynopol.

      Zahred wpadł na pierwszego żołnierza, sparował cięcie miecza i ściągnął na bok ostrze brodą topora. Uderzył rantem tarczy, a kiedy tamten zachwiał się, ciął straszliwie, przerąbując się przez zasłonę i zagrzebując ostrze głęboko w ciele.

      Bryznęła krew, on tylko wyszarpnął żeleźce, rzucił się na następnego wroga.

      Waregowie biegli zaraz za nim, rzucali się na tamtych niczym wygłodniałe brytany.

      Zakuci w najlepszej roboty lśniące pancerze, w półkulach stalowych hełmów z kolorowymi kitami włosia, władający jednorącz toporami, które niejeden z trudem unosiłby w dwóch rękach, wyglądali w promieniach popołudniowego słońca niczym istny pułk świętych, zesłanych z niebios dla obrony Miasta Bożego.

      – Lodowi giganci, jötunnar! – zawył Asmund. – Nie ima się nas śmierć, bracia i siostry! Skoro po naszej stronie bogowie, któż przeciw nam?!… Zahred!

      – Zahreeed! – poniosło się po murach wołanie.

      Siedzący na grzbiecie swego rumaka Maslama nawet z tej odległości dostrzegł, jak światło chylącego się ku końcowi dnia odbija się w wypolerowanych pancerzach przesuwających się po murach.

      Zatem obrońcy przedsięwzięli ostatnią próbę, wyszli z zamkniętej wcześniej wieży.

      Patrzył jednak na te błyski i nagle sam poczuł, jak zdejmuje go irracjonalny niepokój.

      Tam przecież byli jego ludzie, jego żołnierze! A mimo to oddział zakutych w żelazo wojowników posuwał się, jak gdyby nic go nie zatrzymywało. Widział, jak kolejni zbrojni dobiegają do nich – i po prostu znikają.

      Dopiero dostrzegł prymitywne malunki na okrągłych tarczach. Zrozumiał, dlaczego tak dobrze widział tych ludzi: byli po prostu roślejsi, wyżsi od całej reszty!

      Był niemalże pewien, kto stoi na czele tego oddziału.

      – Ku murom, naprzód! – Machnął na swoich przybocznych. – Do bramy i na górę! Chcę się z nim zmierzyć, aby…

      I wtedy ponad murami Konstantynopola uniósł się jak gdyby rój os.

      – Teraz!

      Oficer dowodzący machnął, jednocześnie przypadając do ziemi i zakrywając głowę rękoma: niech Bóg ma ich w opiece!

      Stojący przy nim inżynier szarpnął za trzymany w ręku sznur, wyrywając bolec blokujący z zaczepu drewnianego ramienia machiny miotającej, i też rymsnął jak długi na ziemię.

      Brzęknęło, stalowy hak odleciał na bok…

      Przez chwilę całość ani drgnęła, a potem kilkudziesięciostopowej długości drewniany wysięgnik drgnął i powoli popełznął ku górze, nabierając rozpędu.

      Zaczepione do jego najdalszego końca liny naprężyły się i zatrzeszczały, poderwały ku górze skórzany kosz wraz z leżącym w nim ładunkiem. Świsnęło powietrze, zajęczały sznury; wypełniony kamieniami do ściśle określonej wagi kosz szarpnął w dół, machina aż zabujała się w posadach, kiedy ładunek osiągnął najwyższy punkt zamachu.

      Znowu brzęknęły wyczepiające się w ściśle określonym momencie haki, kosz na linach otworzył się, niczym z procy wypuszczając ważący kilkadziesiąt funtów gliniany dzban ze swoich objęć.

      Pocisk pomknął, wirując, w powietrze, wciąż nabierając wysokości, poszybował ponad polami i ogrodami Exokionionu.

      Obydwaj – oficer i inżynier – patrzyli na niego z niedowierzaniem.

      Oficer, bo widział coś takiego pierwszy raz w życiu i nie sądził, że jest możliwe.

      Inżynier, jako że też widział to pierwszy raz w życiu i szczerze powiedziawszy, nie wierzył, że się uda.

      – Przepiękne… Przepiękne! – wykrzyknął inżynier, zrywając się z ziemi i skacząc z radości. – Ja chcę jeszcze raz!

      Ludzie czym prędzej doskoczyli do kołowrotów, zaczęli napinać liny i ściągać ramię ku ziemi. Tymczasem kilkanaście podobnych machin, stojących wzdłuż całego wewnętrznego muru, też posłało swoje ładunki w tym samym kierunku.

      Coraz mniejsze i mniejsze w perspektywie, gliniane dzbany wznosiły się, malały, na chwilę zastygały w powietrzu i opadały – prosto ku Piątej Bramie Wojskowej.

      Pan СКАЧАТЬ