Название: Zmierzch bogów
Автор: Michał Gołkowski
Издательство: PDW
Жанр: Детективная фантастика
isbn: 9788379644513
isbn:
– Jak miał rozmawiać, skoro zginął, kiedy jedenaście lat miałem! – zaperzył się Ulfhvatr.
– No widzisz sam – mruknął Torleif. – Więc on też przyszedł do największej świątyni, żeby z resztą bogów pomówić. Logiczne.
– Nie no, czekaj. Skoro Odyn to jego ojciec, tak…?
– Ćśśś…!
– Ojciec Lokiego. Nie wiemy na pewno, czy Zahred to Loki.
– Ot, niemądrzy – wtrącił się Asmund, do tej pory w milczeniu kontemplujący mozaiki na ścianach bazyliki Hagia Sophia. – Nie widzicie tego, co oczywiste. Sami zasłaniacie dłonią płomień świecy i dziwicie się, że przestaje lśnić.
– Aha, bo tyś taki mądry.
– Nie, Torleifie. Nie udaję, że jestem mądry, i właśnie to mnie od was odróżnia. Wy wciąż łudzicie się, że bogów można zrozumieć, i przez to błądzicie we własnych domysłach.
– A ty?
– A ja po prostu przyjmuję ich takimi, jacy są.
– Ci-cho! – Hrodlav w końcu nie wytrzymał, huknął na nich. Głos poniósł się echem po świątyni, odbił od sklepienia; kilku modlących się uniosło głowy, popatrzyło z oburzeniem na niepotrafiącego uszanować świętego miejsca barbarzyńcę.
Zahred stał przed głównym ołtarzem z półprzymkniętymi oczami, rozłożywszy szeroko ręce.
Dla większości ludzi, dla wszystkich zapewne, świątynia była po prostu – albo aż – przepiękną budowlą. Pełną złota i marmurów, ikon, fresków, zdobień, dymów kadzideł i cichego poszeptu słów modlitwy.
Oni tylko wierzyli, że jest to prawdziwy dom Boży.
On był pewien.
– Ujrzyj mnie – powiedział jeszcze półgłosem, a potem odwrócił się i ruszył ku wyjściu.
Pancerz pobrzękiwał, kołysał się zawieszony u boku miecz. Światło lampek oliwnych grało na zbroi, tańczyło po powierzchni trzymanego w dłoni hełmu z pióropuszem. Zgromadzeni przy ołtarzu ludzie pokazywali na niego palcami, szeptali: patrzcie, patrzcie! Oto sam święty zstąpił z ikony i przybywa ku obronie Miasta!
Wiedzieli, że dzisiaj, już, zaraz akolouthos Zahred ma wyruszyć z Miasta i udać się do obozu oblegających z jakąś ważną misją. Już od kilkunastu dni krążyły po ulicach przedziwne pogłoski: a to że Miasto ma się poddać, a Maslama wkroczyć przez Złotą Bramę; a to znów że protospatharios Niketas wynegocjował okup, w zamian za który tamci mają odstąpić od oblężenia; albo wreszcie że zbliża się ostatni szturm, który ani chybi skruszy mury i wyda cesarstwo na łaskę i niełaskę zdobywców.
Waregowie rozstąpili się, przepuszczając Zahreda ku wyjściu. Wyłonił się w blask listopadowego słońca, ku czekającym tam ludziom, na czele których stał sam Niketas.
– Nadal uważam, że to zły pomysł! – głośno, dobitnie, niemalże pokazowo powiedział protospatharios.
– Takie poczyniono ustalenia, wasza najłaskawsza światłość. Czy okup jest gotowy?
Niketas wskazał na stojące za nim wozy, zaprzężone w potężne woły.
– Dwa i pół tysiąca funtów. Twoja eskorta jest…?
– Czekają przy bramie, żeby nie ściągać na siebie nadmiernej uwagi. A z twojej strony wszystko gotowe?
– Na tyle, na ile może być, Zahredzie. Błagam cię, uważajcie na siebie tam.
– Jak byś to powiedział, Demetriosie? Wszystko w rękach Boga! – zaśmiał się Zahred, wskakując na podprowadzonego mu wierzchowca. Kilkunastu wybranych waregów w pancerzach również dosiadło koni i pokłusowało za nim, jakkolwiek ze zdecydowanie mniejszą gracją niż ich dowódca.
Niketas uczynił znak krzyża, patrząc im w ślad, i zadrżał: teraz naprawdę grali o wysoką stawkę.
Koła wozów skrzypiały powoli, miarowo, gdy te toczyły się po połaci pustki dzielącej fortyfikacje Konstantynopola od muru obozowiska armii Maslamy. Woły porykiwały donośnie, ciągnąc swój ciężki ładunek; waregowie rozmawiali swobodnie, po raz pierwszy od długiego czasu czując wolność.
– Wolność! – Torleif rozłożył ramiona, ale szybciutko znów chwycił się przedniego łęku siodła, nie do końca pewnie czując się na końskim grzbiecie. – Wreszcie, bracia, swoboda!
– Aha, sroboda – mruknął jadący po drugiej stronie wozów Steinkel.
– No co? Niebieskie niebo nad nami, błękitne morze po lewej i prawej!
– Za nami mur, przed nami mur, a pod tyłkiem coś, na czym ledwie umiesz się utrzymać.
– No i dobrze! A jakby tak zabrać, cokolwiek tam w te skrzynie załadowali, i dać nogę?
– Aha, jasne. W tym tempie, w jakim to jedzie, to chyba musieliby być i jedni, i drudzy pijani albo niespełna rozumu. I gdzie byś to zabrał?
– A przebić się do ich łodzi, o tam! – pokazał Torleif. – Byle do brzegu, i potem na wodę, hyc!
– Aha. Czapkami by nas nakryli, jak tu jesteśmy… Ile nas, niecałe dwa tuziny Zahred wziął? Nawet jednej łodzi nie obsadzimy.
– Ano racja. Ale szkoda im tyle tego oddawać…
– Ano szkoda. Ale jarl na pewno ma jakiś plan.
Zahred jechał na samym przedzie, ze wzrokiem wbitym w pustkę. Po raz dziesiąty, setny obracał w głowie te same myśli, rozpatrywał warianty, sprawdzał plany… Oglądał się na swoich ludzi, jakby mając nadzieję, że rozmnożyli się po drodze.
Było ich mało. Zdecydowanie za mało, a jechali prosto w paszczę lwa. W końcu i tak będą zdani na łaskę i niełaskę Maslamy.
Obejrzał się na jadących zaraz za nim, skinął jednemu głową. Ten też kiwnął, praktycznie w całości skryty za hełmem z podczepioną na twarzy kolczugą.
Dziś jechali w pełnym rynsztunku, gotowi na wszystko. Musieli wyglądać imponująco w pancerzach złożonych z powiązanych rzemieniami wypolerowanych blaszek. Pasy kolorowego materiału i skóry doczepione u ramion sprawiały, że każdy z nich wyglądał, jakby tylko czekał, aby rozpostrzeć skrzydła i wzbić się w powietrze; podobne ozdoby u dołu pancerzy dodawały postaciom nieziemskiej gracji, kołysząc się i falując przy każdym kroku.
Jednolite hełmy z niewielkim rondem, kolczuga skrywająca twarze tak, że widać było spod niej tylko oczy. Topory i miecze. Piękne, wygięte w kształt soczewek tarcze.
Zahred wyprostował się w siodle z dumą: ci ludzie byli jego drużyną. Jego nowymi athanatoi, prawdziwą gwardią nieśmiertelnych.
I СКАЧАТЬ