Название: Zmierzch bogów
Автор: Michał Gołkowski
Издательство: PDW
Жанр: Детективная фантастика
isbn: 9788379644513
isbn:
– Ale się na nas gapią, jak sroka w gnat! – nie wytrzymał w końcu Freisten. – Patrzcie, tamta to normalnie aż się ślini… Hej, ślicznotko! Odmachnij, jeśli ci już cieknie po nogach!
Uniósł rękę, pomachał. Nawet nie jedna, ale trzy ze stojących przy wodotrysku kobiet odwzajemniły gest i zachichotały speszone – waregowie ryknęli dudniącym śmiechem, aż zerwały się siedzące na krawędzi dachu pobliskiego kościoła gołębie.
– Jesteśmy królami życia! – krzyknął Ulfhvatr.
– Drøymde mik ein draum i nótt… – zaintonował Stubjarn, reszta szybko podchwyciła:
– Um silki ok ærlig pell!…
Pieśń poniosła się pomiędzy domami Konstantynopola, rozbrzmiała wśród kolumn i portyków, pamiętających nierzadko jeszcze czasy samego cesarza Justyniana.
– Um hægindi svá djupt ok mjott, um rosemd með engan skell!
Potężny posąg przyglądał się z wysokości swej spiralnej kolumny, gdy otoczony przez gwardię barbarzyńskich przybocznych z dalekiej północy, a pochodzący z Azji Mniejszej dygnitarz Nowego Rzymu podążał ku stojącej pod murami armii najeźdźców ze wschodu, aby przekazać im słowa urodzonego w prowincjonalnej Germanikei basileusa.
Maslama przyjął ich w swoim pawilonie z pełnym ceremoniałem.
Przybocznym protospathariosa pozwolono zachować broń, jakkolwiek sam Niketas wszedł do namiotu tylko w towarzystwie dwóch – Zahreda oraz mającego najbystrzejszy wzrok i najlepszą pamięć Vermurda.
– Pilnujcie pleców, oczy szeroko otwarte – na odchodne polecił waregom Zahred. – Jeśli usłyszycie ze środka odgłosy walki, to znaczy, że jest już za późno. Zabijcie, ilu tylko dacie radę, i umierajcie, jak na wojowników przystało.
Zatknięte na hełmach kity czerwonego włosia bujnęły się w przód i w tył, gdy skinęli głowami.
Kiedy jarl zniknął w wielkim namiocie, rozejrzeli się dokoła, taksując wzrokiem otaczających ich dosłownie zewsząd niskich, czarniawych obcych. Ci również z nieskrywanym zainteresowaniem patrzyli na wojowników z północy, półgłosem komentowali w swoim języku szczegóły ich wyglądu, pokazywali sobie na rozmiar zatkniętych za pasy toporów.
– A ja nie jestem pewien, czy to krasnoludy. Wyglądają bardziej jak te, no… co w pałacu na łańcuchach je trzymają… Małpy! – ocenił otaczających ich żołnierzy Ulfhvatr. – Mali tacy, kędzierzawi i w ogóle.
– E tam, małpy – pokręcił głową Torleif. – Małpa włochata jest bardziej.
Kilku służących podeszło, rozścieliło na ziemi piękne, kolorowe dywany. Następni ustawili na nich misy z owocami i serem, warzywa, kilka dzbanów, misternej roboty szklane kubki.
Waregowie patrzyli na to z umiarkowanym zainteresowaniem.
– Co oni, myślą, że my psy przyprowadziliśmy ze sobą, żeby z ziemi żarły? – prychnął Steinkel.
– E, pies by zieleniny nie tknął. Może to na pokaz? Albo handlują tym… Ile za to? Ile? – Torleif podniósł jeden z dzbanów, pokazał ręką gest liczenia monet. – Ile, pytam?
Żołnierze popatrzyli po sobie, ale jakoś żaden nie spieszył się z podaniem ceny. Torleif otworzył dzban, powąchał. Skrzywił się, przytknął do ust. Upił łyk. Splunął z obrzydzeniem, a potem nagle jego twarz rozjaśniła się, plasnął się w czoło.
– Słuchajcie! Ja już wiem, co z nimi jest nie w porządku! Tak na nich patrzę, patrzę… I dopiero teraz widzę!
– No, no? – zaciekawili się pozostali.
– Oni wodę piją!
Spojrzeli po ludziach dokoła. Na jednego, drugiego, trzeciego. Na rozstawione dzbany, kubki, puchary… Bukłaki przy pasach.
Ingvar podniósł drugi dzban, powąchał. Zajrzał do trzeciego.
– Woda – warknął.
Wszyscy przenieśli wzrok na Torleifa, wstrząśnięci do głębi. Ulfhvatr aż się wzdrygnął z obrzydzeniem.
– Jak zwierzęta!
– No mówię wam, aż mnie samego zmroziło! Ciekawe, czy jeszcze mięsa nie jedzą, tylko trawę żrą! Przecież popatrzcie, tu ani kawałka niczego porządnego nie ma!
– Może chowają…
– A jak goście przychodzą, to najlepsze wyciągasz czy najgorsze?! Mówię ci, oni trawę tylko żrą!
– E, nikt nie jest aż tak wynaturzony – pokręcił głową Stenvidr.
– A skąd wiesz? Może od tego im się we łbach pomieszało właśnie? Przecież to, co się tu, w Mieście, widuje, ten babochłop… No nikt normalny by taki nie był! A i na tego popatrz, o! Ej, ty! Chodź no tutaj! No, do ciebie mówię!
Jeden ze strażników wyznaczonych do pilnowania płowowłosych olbrzymów pokazał na siebie palcem: ja…?
– No chodź, przecież cię nie zjem! Chodź, chodź… No weźcie na niego popatrzcie!
Nachylili się, oglądając żołnierza, jakby ten rzeczywiście był dziwacznym zwierzęciem z dalekich krain.
– No i co? – zapytał w końcu Stenvidr.
– No jak to co! Przecież to chyba mężczyzna, nie? Solidny nawet, jak na ich standardy, i rosły… A gdzie zarost?!
Popatrzyli jeszcze raz. Rzeczywiście, twarz smagłego wojownika była nie to, że idealnie gładka, ale nie było widać na niej nawet ciemniejszych kropek przebijających przez skórę włosków!
– No mówię, gdzie zarost? – powtórzył Torleif. – Widać przecież, że walczy, nawet ma blizny!
– Może się zacina przy goleniu – nieśmiało zaproponował Ormgyr.
– E tam, jakim goleniu! I na ręce popatrzcie, o!
Wareg bezceremonialnie złapał wartownika za nadgarstek, podciągnął w górę rękaw kaftana. Ten krzyknął, chciał lewą dłonią sięgnąć po szablę, szarpnął się, ale Torleif tylko poderwał go ku górze niczym krnąbrne dziecko.
– No popatrzcie, ledwo mu się włosy na przedramionach sypią!
Reszta wartowników zawołała ostrzegawczo, nachylili włócznie, gotowi już, już przyjść w sukurs pochwyconemu przez olbrzymów towarzyszowi. Oficer zawołał coś po swojemu, skryty do tej pory za sąsiednim namiotem oddział pospiesznie wybiegł, rozstawił się w szyku – ale jasnoskórzy zdawali się nawet nie zwracać na to uwagi, bez reszty pochłonięci oglądaniem swego brańca, ledwie sięgającego nogami do ziemi.
– Weźcie СКАЧАТЬ