Zmierzch bogów. Michał Gołkowski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zmierzch bogów - Michał Gołkowski страница 12

Название: Zmierzch bogów

Автор: Michał Gołkowski

Издательство: PDW

Жанр: Детективная фантастика

Серия:

isbn: 9788379644513

isbn:

СКАЧАТЬ jest więcej niż jeden.

      Tutaj spiżarnia, magazynek, pomieszczenie gospodarcze na narzędzia dla ogrodnika…

      Tak, przecież ktoś musi zajmować się drzewkami i krzewami.

      Jak to, nie widziała jeszcze ogrodu? No przecież tędy się wychodzi, prosto z głównej sali. No faktycznie, mogła nie zauważyć.

      Wybiegła na otoczoną kamiennym murem przestrzeń przydomowego ogródka, zakręciła się niczym fryga, nie wiedząc, na co patrzeć.

      – Oliwka! – wykrzyknęła radośnie na widok pokręconego, krzywego, co najmniej dwustuletniego drzewka, rosnącego na samym środku może cokolwiek zaniedbanej, ale na pewno kiedyś doskonale zaaranżowanej przestrzeni. – Patrz, i ma już owoce! A przecież mówiłeś, że…

      – Mira, nie – zdążył tylko powiedzieć, nie mając nawet cienia nadziei na to, że go posłucha.

      Nie posłuchała, nie dosłyszała nawet. Podskoczyła do drzewka, sięgnęła, urwała niewielki, zielonkawo-czarny owoc, wiszący nisko wśród drobnych listków. Z wyrazem błogości na twarzy rozgryzła, zaczęła przeżuwać, już otwierała usta, żeby coś powiedzieć…

      – Błee! – Jej twarz wykrzywiła się w grymasie czystego obrzydzenia, zaczęła pluć na lewo i prawo, wycierać język ręką. – Fu! Błe, Zahred, aaa! Fu, jakie to jest paskudne! Aaa, pali, niedobre, fuj! Wody, szybko, daj spłukać!…

      Odszpuntował i podał jej bukłak, który już chwilę wcześniej zaczął odwiązywać od paska. Przywarła chciwie ustami do szyjki, pociągnęła łyk, ale gardłem szarpnął skurcz. Kaszlnęła, wypluła wino, nabrała znów, przepłukała usta, wypluła, przepłukała jeszcze raz… Splunęła gęstą śliną, napiła się jeszcze, i jeszcze.

      – Mówiłem.

      – Co mówiłeś?! Nic nie mówiłeś! Mogłeś mnie ostrzec chociaż, że to nie oliwka wcale!

      – Oliwka. – Spokojnie kiwnął głową.

      – Więc dlaczego nie…

      – Mówiłem. Dawno temu ci tłumaczyłem, że prosto z drzewa się nie da.

      – Nie mówiłeś! Wcale nie… – zamilkła, zastanowiła się chwilę. – No dobra, może coś tam mówiłeś faktycznie. Blergh! Paskudne to jest… Skąd ludziom przyszło do głowy, żeby to w ogóle spróbować jeść?!

      – A skąd tobie przyszło?

      – No przecież to wygląda smacznie! I ładne takie, i… – Zaczęła się śmiać.

      Podszedł, objął ją ramieniem, przytulił.

      – Nawet się nie domyślasz, Mira, ile ludzi musiało umrzeć w męczarniach, żebyśmy w końcu dowiedzieli się, co jest jadalne, a co nie. Ile razy trzeba moczyć jakie grzyby w mleku, które jagody są trujące i w jakich dawkach. Pewnie tak samo było z oliwkami.

      – Ale to ohydne jest, i co mogło zmusić kogokolwiek, żeby…

      – Ciekawość albo głód, zawsze jedno z dwóch. Stawiałbym częściej na to drugie.

      – No tak – przyznała mu rację. – Zahred, ten dom… jest ogromny!

      – Jest wygodny, to prawda.

      Widywał większe, mieszkał w nieporównanie bardziej komfortowych, plądrował i palił wielekroć bardziej zamożne.

      – Jest piękny! Tyle pomieszczeń, i jeszcze górne piętro! Tutaj przecież mogłaby mieszkać…

      – Jedna rodzina w przyzwoitych warunkach.

      – I co my zrobimy z tymi wszystkimi komnatami?!

      – Coś się wymyśli. Tam, na dole, masz triklinium do podejmowania gości. Jedna komnata odchodzi na twój gynajkejon…

      – Co?

      – Taka sala, gdzie wstęp mają tylko kobiety…

      – Aha! To mi się podoba!

      – Do tkania, przędzenia i haftowania. Ustawimy ci tam żarna, zbudujemy palenisko i spiżarkę. Będzie świetnie.

      Popatrzyła na niego uważnie, dźgnęła palcem w pierś.

      – Żartujesz sobie ze mnie.

      – Tak – zgodził się z uśmiechem. – Ale gynajkejon i tak się przyda. Zmieścimy też niewielki sympozjon, żeby mieć gdzie porozmawiać z gośćmi po kolacjach. Tam, w rogu, urządzimy naszą sypialnię.

      – No dobrze, a wystarczy nam miejsca? Przecież jeśli okaże się, że…

      – Że?

      Przez jej twarz przemknął cień, odruchowo dotknęła podbrzusza.

      – Nic. – Potrząsnęła głową. – Nieważne. Zahred, ale tych komnat jest mnóstwo! Przecież nie będę nawet wiedziała, czym je zapełnić.

      Uśmiechnął się rozbawiony.

      – Zdziwisz się, jak bardzo szybko zmienisz zdanie. Co, już ruszamy?

      Nieśmiało wyglądający z domostwa, ubrany w pełny pancerz paradny Torleif kiwnął krótko głową, pokazał za siebie.

      – Czekają już, panie. Ładnie tutaj, tak swoją drogą. Skromnie, ale schludnie tak.

      Zahred pokręcił głową: jego ludzie zaskakująco szybko przywykali do przepychu Miasta i w tej chwili nic mniej spektakularnego niż Wielki Pałac nie robiło już na nich należytego wrażenia.

      Przytulił Mirę jeszcze raz, ucałował gorąco.

      – Wrócimy przed zmrokiem. Ty już zastanawiaj się, jak to wszystko urządzisz, a potem mi wszystko opowiesz.

      – Uważaj na siebie. – Odwzajemniła jego uścisk.

      – Będę.

      Ruszył raźnym krokiem przez ogród, pobrzękując pancerzem, wkroczył do jadalni. Nie zwalniając, wziął leżący na stole zdobiony hełm, nasunął na głowę i dowiązując troki, zbiegł po trzech schodkach na ulicę, ku stojącemu już tam tuzinowi waregów i czekającemu konno protospathariosowi.

      – Zadowolona? – rzucił tylko Niketas.

      – Tak, panie. Dziękuję, panie.

      – Cieszę się. Naprzód!

      Ludzie zatrzymywali się, spoglądali na nich i pokazywali palcami, gdy szli równym, miarowym krokiem przez zalane ciepłym jesiennym blaskiem ulice Konstantynopola.

      Słońce grało na wypolerowanych płytach hełmów, przeglądało się w płytkach pancerzy i skrzyło w złoconych i srebrzonych blaszkach, nabitych na doczepione do ramion prostokątne paski materiału. Paradne, soczewkowate tarcze z monogramem chi-rho wisiały zarzucone na plecy, СКАЧАТЬ