Balladyna. Małgorzata Rogala
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Balladyna - Małgorzata Rogala страница 6

Название: Balladyna

Автор: Małgorzata Rogala

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Классические детективы

Серия:

isbn: 978-83-8075-950-3

isbn:

СКАЧАТЬ dni zastanawiał się, kto w środku lata ściął, a potem porąbał cztery drzewa gnące się dotąd nad taflą jeziora. Wierzby, których ponurego zamyślenia nie byłby w stanie odtworzyć nawet najlepszy i najbardziej pijany kopista.

      I jak, do diabła, ktoś powalił je niemal zupełnie bezgłośnie?

      Chyba, że tafla jeziora magicznym sposobem wsysała dźwięki rozpaczy. Może nikomu nie chciała zdradzić płaczu odbicia tego, czym sama była.

      Korky energicznie poklepał się po policzkach i wrócił do sypialni. Założył atłasowy szlafrok (precyzyjnie: z nierozgałęzionego biopolimeru), po czym jeszcze raz się przeciągnął.

      To była dobra noc.

      A czekał go jeszcze lepszy dzień. Sobota. Wolne. Mnóstwo czasu na przyjemności.

      O szóstej Korky zasiadł przed talerzem pełnym sterylizowanego mleka i płatków śniadaniowych. Pyszna mieszanka. Ilekroć zasiadał do takiego posiłku, myślał o milionach drobnoustrojów, które zginęły w czasie wyparzania UHT. Prawdziwa rzeź niewiniątek. Gdy płatki śniadaniowe trzeszczały mu w zębach, patrzył na te nurzające się wciąż w talerzu. Piękny kolor zawdzięczały nie jaskrawości zboża, a żółcieni pomarańczowej, uroczemu barwnikowi zabronionemu w krajach Północy.

      Życie jest przecież szkodliwe.

      Życie jest przecież niesprawiedliwe.

      Na północy od dziesiątek lat nie było czynszówek podobnych do tych, do których rezydencja Korkiego od wieków stała wypięta zadkiem. Przebudowano je w uroczym stylu, obito drewnem, opróżniono z pieców na miał węglowy, ocieplono dodatkowym drewnem (w końcu styl Północy nie mógł się obejść bez drewna), a przede wszystkim odarto z zacieków powstałych przez okropne działanie smogu. Wielopierścieniowe węglowodory aromatyczne znajdujące się w spalinach stanowiły składnik wielu produktów spożywczych. Ale żółcieni pomarańczowej na Północy pozbyto się z bezwzględnością godną ich bogów.

      Korky dojadł płatki, oblizał łyżkę i włożył ją razem z talerzem do zmywarki. Dalszy ciąg porannych czynności stanowił rytuał. Opróżnienie kiszek, szybki prysznic, szorowanie zębów, spryskanie się wymiocinami kaszalota, ubranie się. Polo? Nie. Wybrał luźną, lnianą koszulę z guzikami ze startych bawolich rogów.

      W momencie gdy Korky poprawiał skórzany pasek, zabrzęczał dzwonek do drzwi. Mimo że rezydencja była otoczona murem, żeliwna furtka nie miała zamka. Każdy mógł ją pchnąć i wejść na teren posiadłości.

      Korky błyskawicznie zbiegł po schodach. Nie spodziewał się żadnych gości, ale gdy otworzył drzwi, jego twarz się rozpogodziła.

      – Kogo ja widzę!

      Cofnął się i wpuścił do środka wysokiego, chudego mężczyznę. Na jego twarzy były smugi białego kremu. Korky pomyślał o szpiku kostnym kurcząt i końskim moczu. Obie substancje doskonale sprawdzały się jako nawilżacze.

      Pięć minut później mężczyźni siedzieli w widnym saloniku we wschodnim skrzydle rezydencji. Na hebanowym stoliku stały dwie filiżanki czarnej jak smoła kawy.

      – Przejeżdżałem w pobliżu…

      Korky machnął od niechcenia dłonią.

      – Wracałeś – sprecyzował.

      – To prawda. Wracałem. Nie ukryły tego nawet smugi kremu?

      – Nie przede mną. Mam węch wyczulony na zapach lafirynd.

      W rzeczywistości Korky doskonale wiedział, że prokurator Adam Gralon w pierwsze piątki miesiąca noc spędza poza domem. Od dwóch lat regularnie odwiedzał wtedy lupanar. Zresztą niespecjalnie ukrywał się z porannymi powrotami.

      – Słyszałem o wczorajszym uniewinnieniu – odezwał się gość, słodząc kawę. – Dobrze zrobiłeś.

      Korky wzruszył ramionami.

      – Dowody nie były wystarczające. Włożyłeś w tę sprawę za mało serca.

      – Skupiłem się na przesłuchaniach. Co ja poradzę, że najprzyjemniej słuchało się tej dziewczyny? Jej opowieści były najciekawsze, prawda?

      – Kiedy czytałem akta po raz pierwszy…

      – Przyznaj, że gdy zobaczyłeś jej zdjęcie, coś w tobie drgnęło. Cokolwiek.

      Korky wypił duszkiem kawę i zachichotał.

      – No, dobrze. Przyznaję. Nie wierzyłem, że nie wie, co to jest seks oralny. Kiedy czytałem o tym, że robi to tylko dopochwowo, zrozumiałem, że kłamie. To przecież po prostu niemożliwe.

      – Niemożliwe.

      – A kiedy ją dopytywałem, nie potrafiła się nawet poprawnie wysłowić. – Korky wczuł się w rolę zaskoczonego samczyka. W rzeczywistości chciał się jak najszybciej pozbyć Gralona z domu. – Widziałeś, że zrobiła się cała czerwona? Mówiła, że robi TO normalnie, po Bożemu, a raz rzuciła coś o przedniej dziurce. Matko Święta!

      – I dlatego uznałeś, że kłamie? – Prokurator zagwizdał. – Po prostu nie wierzyłeś, że na świecie są jeszcze takie dziewczyny?

      Korky zacisnął usta i sapnął. Przez chwilę mierzył prokuratora lodowatym spojrzeniem. Wreszcie nachylił się nad stołem i klepnął go mocno w ramię.

      Obaj mężczyźni wybuchnęli niepohamowanym śmiechem.

      Rechocąc, starali się utrzymywać doklejone do twarzy maski.

      * * *

      Nie myśl, że ci się upiekło. Że już wszystko wiesz i rozpracowałeś sprawę. Miałeś porzucić wszelką nadzieję i jeśli wciąż się w tobie tli chociaż jej żar, chociaż pojedyncza iskierka wśród zgliszczy, mówię ci, dogaś ją. Zalej ją natywistycznym szambem. Wysikaj się na nią i po prostu zapomnij.

      Zapach rzygowin, kału i krwi nieco się rozwiał. W tym przypadku nieco, to naprawdę niewiele. Tyci, tyci. Galowie, najwięksi perfumiarscy specjaliści, mówią w takich chwilach: O, défaut de flaveur! Co brzmi piękniej niż pachnie.

      Wymiociny przyschły. Na piersi mężczyzny były nieco mniej widoczne niż na blacie stołu. Żaden zagubiony ptaszek nie wydziobał spomiędzy czarnych, kręconych włosów ziaren kukurydzy. Nie pojawiła się żadna spragniona przetrawionego pokarmu mysz.

      – Zacznijmy od początku – mówię.

      Żarówka milczy i ten sukinkot też milczy. Jego strach wydziela nie tylko odór, ale też dźwięk. Kiszki skręcają mu się w rytmie uwodzicielskiego kankana. A potem smród znów się wzmaga. Zerkam w stronę jego rozłożonych na boki nóg.

      – Znowu zesrałeś się na mój widok – oznajmiam beznamiętnie. – No ładnie…

      – Przepraszam.

      – Ależ proszę bardzo. Nie ma za co.

      Patrzy СКАЧАТЬ