Balladyna. Małgorzata Rogala
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Balladyna - Małgorzata Rogala страница 3

Название: Balladyna

Автор: Małgorzata Rogala

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Классические детективы

Серия:

isbn: 978-83-8075-950-3

isbn:

СКАЧАТЬ Przepraszam, chyba nie…

      – Dosłyszał pan, ale i tak nie macie tego, czego chcę. – Korky uniósł stalową, kwasoodporną łyżeczkę i nią potrząsnął. – Ten badziew nie pasuje do zastawy. Jednym ohydnym śmieciem profanujecie całość, przez co odechciewa mi się tu jeść. To obrzydlistwo psuje nawet smak cukru.

      – Tak, proszę pana.

      – Co, tak?

      – Przekażę pańską uwagę właścicielom i mam nadzieję…

      Korky uciszył kelnera nerwowym machnięciem łyżeczki. Głośno sapnął.

      – Wie pan co? – zapytał, mrużąc oczy.

      Garson pokręcił głową i zmarszczył czoło. Jego blade, gładkie policzki gwałtownie się zaróżowiły.

      – Nie ma ludzi bez winy. Ale ja mam nad nimi władzę dopiero, gdy przede mnie trafią. Dobrze pan spał dzisiejszej nocy?

      * * *

      Późne popołudnie Jan Korky spędził w zaciszu gabinetu. Jasny, przestronny pokój znajdował się na pierwszym piętrze rezydencji położonej w pół drogi między chylącymi się ku upadkowi czynszówkami i złocistym jeziorem. Dzięki Bogu, na czynszówki wychodziły jedynie dwa z dwudziestu ośmiu okien (nie wliczając w to sześciu okien dachowych dobudowanych przez Korkiego wbrew opinii konserwatora zabytków). Natomiast aż z osiemnastu z nich rozciągał się widok na skrzącą się taflę wody. Na to płótno, na którym kopista odzwierciedlał…

      Szlag by to.

      Korky schylił się, by podnieść mały, metalowy kluczyk. Wypadł mu w momencie, gdy chciał sprawdzić, czy mechanizm jednego z gadżetów jest dobrze naoliwiony i nie zatnie się w najbardziej niefortunnym momencie. Mężczyzna co najmniej raz w miesiącu robił przegląd wszystkich sprzętów. A raczej Sprzętów. Przez naprawdę wielkie es.

      Kluczyk jak na złość wymknął się mu spod palców. Zakręcił się i odbił od listwy za biurkiem.

      Szlag by to.

      Korky podwinął rękaw koszuli i położył się na idealnie wyszorowanej podłodze. Sosnowe deski miały fornir z mahoniu płomienistego. Konserwator zabytków nalegał na mahoń, ale w ostatnich latach ceny tarcicy stały się niedorzeczne. Oczywiście jeśli mówić o mahoniowcu właściwym, a nie o znacznie szpetniejszej, choć również zwanej mahoniem, gruszy afrykańskiej. Tak więc, czy to przez protesty ekologów, bunty karaibskich watażków, a może jedynie przez kaprys jakiegoś miliardera, który wywindował ceny, fałszywa podłoga w prawdziwej rezydencji została wykonana z sosny krytej ledwie centymetrową warstwą szlachetnego drzewa. Gwoli ścisłości, centymetrową, lecz najwyższego sortu.

      – Mam cię, gnoju…

      Korky zacisnął w dłoni kluczyk i wyczołgał się spod biurka. Odruchowo otrzepał kolana, opuścił mankiet, po czym znowu nachylił się nad szufladą ze sprzętami. Promienie popołudniowego słońca rozświetliły mu twarz. Był przystojnym mężczyzną o wyrazistych rysach, szerokiej szczęce i haczykowatym nosie. Sowa regularnie mu powtarzała, że nadszedł już czas, aby znalazł sobie żonę. „A bo to żony leżą na ulicy?” – odpowiadał niezmiennie pytaniem.

      – A bo to żony leżą na ulicy? – szepnął teraz do samego siebie.

      Przez kilka minut Korky metodycznie sprawdzał kolejne urządzenia, wreszcie uśmiechnął się i zatarł dłonie. Żona nie była mu do niczego potrzebna.

      – Działają – obwieścił rozczulonym tonem. – Wszystkie działają.

      Odwrócił się i wyjrzał za okno. O tej porze roku z gabinetu mógł obserwować, jak słońce, pąsowe od podglądania ludzkości (co by było, gdyby podglądało ją w nocy?), kryje się za widnokręgiem. Trzydziestodwumetrowa stercząca samotnie po drugiej stronie jeziora wieża zamkowa rzucała długi cień. Dlaczego nikt nie przekształcił jej w iglicę trąconego czasem zegara słonecznego?

      No właśnie, dlaczego?

      Korky zamknął szufladę, przekręcił kluczyk i powlókł się do największej ze znajdujących się w rezydencji łazienek. Starannie spłukał z siebie odór niesprawiedliwości. Dokładnie posmarował twarz kremem, esencjonalną mieszanką łojowych odpadów z ubojni, byczej spermy oraz śluzu ślimaka. Następnie wyperfumował się horrendalnie drogim zapachem chemicznie obrobionych wymiocin kaszalota, a w stopy wtarł przetworzone ptasie odchody. Bellissimo.

      Mimo że żony nie leżały ani na ulicy, ani w jego łóżku, dbał o siebie.

      Pięć minut po opuszczeniu łazienki otulił się pościelą z ugotowanych kokonów jedwabnika. Pachniała tak pięknie.

      Korky myślał o chmurach wymalowanych w jeziorze przez pijanego kopistę i o…

      Zasnął na prawie dwie godziny, nim zawstydzone słońce na dobre znikło za horyzontem.

      * * *

      A teraz odwróćmy perspektywę. Wywróćmy ją, jakby była jedynie skórą, którą można zedrzeć z człowieka i wrzucić do pralki obok skarpetek, dżinsów i innych ciuchów wymagających prania na lewej stronie. Albo jakby była flakami wyciągniętymi wprost z ludzkiego wnętrza, zmielonymi, a finalnie upchniętymi w czyjejś własnej kiszce jak wsad kaszanki. Zamiast krwi, najlepiej z czyimś nie do końca przetrawionym ostatnim posiłkiem.

      Czy ekskrementy obrócone na lewą stronę smakują jak przypalone foie gras?

      A może bliżej im do crème brûlée na zepsutych jajach?

      Nabitego czekoladą schabowego?

      Ociekających tłuszczem parówek, unurzanych w stopionym maśle i polanych zielonymi smarkami?

      Czujesz któryś z tych smaków w ustach? Jeśli tak, to jest właśnie łajno odwrócone na lewą stronę. Odkryłeś Świętego Graala gastronomii.

      Myślę o tym, patrząc na nieruchomego, spętanego gnoja. Sukinkot wciąż śpi, więc wokół panuje niczym niezmącona cisza. Żarówka, choć to stara klasyka, a nie led lub inne modernistyczne cudo, nie wydaje żadnego dźwięku. Betonowa podłoga, chropawo otynkowane ściany i drewniany stół również są martwo nieme. Jak na razie wsiąkło w nie co najwyżej półtora litra krwi tego wypierdka ludzkości. Półtora litra juchy wywróconego na lewą stronę człowieka.

      Pierwsze „spuszczanie” odbyło się dla utemperowania nazbyt jurnego charakteru. Moim wzorem było kilka filmów instruktażowych dla studentów medycyny, parę akapitów ze starożytnych pism Galena oraz greckie streszczenie współczesnego traktatu o upustach krwi. Tłumaczenia na polski dokonał amerykański translator Google’a, co wzbudziło we mnie lekki kryzys zaufania.

      Po pierwsze, pacjenta należało skrępować. Z tym, rzecz jasna, nie było żadnych problemów. Po drugie, głowę delikwenta umieszczało się w specjalnej klatce lub maszynie przypominającej narzędzie tortur. Tu pojawiał się problem logistyczny. W niniejszym przypadku rozwiązany przez dwa metalowe bolce wkręcone w stół, a dotykające kości policzkowych leżącego. Bolce nie tylko СКАЧАТЬ