Balladyna. Małgorzata Rogala
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Balladyna - Małgorzata Rogala страница 4

Название: Balladyna

Автор: Małgorzata Rogala

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Классические детективы

Серия:

isbn: 978-83-8075-950-3

isbn:

СКАЧАТЬ sukinsyńską mapę skarbów ludzkiego krwiobiegu.

      Kiedy z rozciętej tętnicy trysnęła krew, ten obślizgły gad zaczął się cały telepać. Gdyby miał nieco bardziej umięśnione gałki oczne, z pewnością wyrwałby je z tego, na czym się trzymają, i zajrzał sobie w głąb czaszki. To bez sensu. Jak bardzo by nie próbował, nie mógł zobaczyć rozcięcia na własnej skroni. Tym bardziej, że po chwili lewe oko zalała mu krew. Naprawdę obfita kałuża krwi.

      Wtedy przyszedł czas na etap numer trzy. Do gnidziej skroni należało przytknąć szklaną, gorącą bańkę. Bańka zassała się bez problemu, bo wcześniej drań poznał moje zdolności fryzjerskie. Właśnie tak. Bańka przylgnęła do wygolonej, choć obryzganej krwią skóry.

      Krok czwarty polegał na przytknięciu do zakończenia bańki specjalnego tłoczka, który miał odpompowywać z niej powietrze.

      Jedno pociągnięcie – krew z tętnicy bryzgnęła jeszcze mocniej.

      Drugie pociągnięcie – razem z bryzgnięciem krwi uwypukliło się rozcięcie skóry.

      Trzecie pociągnięcie – zakrwawiona, rozcięta skóra uwypukliła się jeszcze bardziej, ukazując błonkę, która pokrywała czaszkę. Otwór tętnicy przypominał dziurkę w czarnej słomce. Zamiast soku porzeczkowego serwowano przez nią koktajl z żywej krwi. Gdyby się nieco napracować, można by go podawać jak hit amerykańskich koledżów – piwo pod ciśnieniem.

      Smaczne i zdrowe. O smaku forsy.

      Przełknij ten słodki posmak i słuchaj dalej.

      Czwarte pociągnięcie – rozcięta skóra naprężyła się jak wypychany palcem worek foliowy, nabrzmiała i… pękła. Oderwała się, poszerzając nacięcie, a do wnętrza bańki zassały się drobinki tkanki, skrzepy i jeszcze więcej krwi. Naprawdę mnóstwo krwi.

      Na to wspomnienie nie potrafię przestać się uśmiechać. Średniowieczni mistrzowie twierdzili, że właśnie takim spuszczaniem winno się leczyć miłosną melancholię. Miłosna melancholia – czy to nie najpiękniejszy eufemizm świata?

      Ale przenieśmy się nieco w czasie. To nie jest kolejne z tych nudnych opowiadań, w których najważniejsza jest sekwencja zdarzeń.

      Człowiek na lewą stronę budzi się. Nikt nigdy nie opatrzył go czulej ode mnie. Nikt nigdy nie poświęcił jego rozprutej tętnicy tyle czasu i uwagi.

      – Cześć, sukinsynu – witam go, a on tylko tępo mruga oczami. Światło go razi, ale musi się przyzwyczaić. – Wiesz, dlaczego tu jesteś?

      Odpowiada mi kolejne tępe mrugnięcie. W usta ma wepchnięty knebel, a głowy nie owiązuje już sznur, więc liczę na jego mimikę. Myślę, że on też na nią liczy.

      – Wiesz, dlaczego tu jesteś? – powtarzam cierpliwie.

      Unoszę skalpel i obracam go w świetle milczącej żarówki. Skrępowany mężczyzna zaczyna się pocić. Chyba narobił pod siebie, bo czuję ohydny smród. Tyle mu mogę wybaczyć.

      – Skiń głową, jeśli wiesz, co mam na myśli. Dla ułatwienia coś ci podpowiem. – Uśmiecham się jeszcze szerzej, ale zaraz chowam zęby, bo mam wrażenie, że smród wedrze mi się do ust. Odzywam się, niemal ich nie otwierając. – Chodzi mi o pewną kobietę. Niewinną kobietę.

      Wyciągam skalpel w stronę oka tego gnoja, a on przestaje mrugać. Pot ścieka mu po twarzy. Jego nozdrza są szeroko rozwarte, ale wstrzymuje oddech. Chce się odsunąć, lecz przecież nie sprasuje swojego łba ani nie przebije nim dębowego blatu. No way, stary. To się nie uda.

      – Wytnę ci oko. Wiesz, że nie mam z tym żadnego problemu.

      Ohydny skunks się poddaje i żarliwie kiwa głową.

      * * *

      – Opowiedz mi wszystko ze szczegółami. Nie krępuj się. Kiedy wyczuję, że starasz się coś ominąć, wytnę ci oko. Jeżeli wyczuję, że starasz się wybielić swoje zachowanie, wytnę ci oko. Jeżeli wyczuję, że kłamiesz, wytnę ci oboje oczu. To jasne?

      Kiwa głową.

      – Twoim głównym problemem jest to, że znam prawdę. Nie oszukasz mnie.

      Kiwa głową jeszcze energiczniej. Gdyby podsunięto mu dywanik, rąbałby w niego jak muzułmanin wywrócony na lewą stronę.

      – Chcę po prostu poznać twój punkt widzenia. Motywację? Nie. Chyba nie chodzi mi o motywację. Po prostu opowiedz mi tę historię.

      – Mhm. Mhm.

      Na tyle go stać. Na nosowe, żałosne wzdychanie.

      – I jeszcze jedno – dodaję, przenosząc wzrok z jego brudnej, spoconej twarzy na lśniące ostrze skalpela. – Jeżeli po zdjęciu knebla zaczniesz się drzeć albo błagać mnie o litość… Wiesz, co wtedy zrobię?

      Jednym ruchem przecinam sznur i wyciągam z ust tego gnoja metalową kulkę. Sukinkot kaszle jak zdychający gruźlik.

      – Wiesz, co wtedy zrobię? – pytam z naciskiem. – No, odpowiadaj.

      – Wyt… Wytniesz mi oko – jęczy.

      – Mądry chłopiec. W takim razie, skoro mamy jasną sytuację i wszelkie wątpliwości co do panujących w tej dziurze reguł zostały rozwiane, czas zaczynać. Jak to mówią, zamieniam się w słuch.

      Ten podły drań stara się przełknąć ślinę, ale ma całkowicie wysuszone usta. To było do przewidzenia. Od razu podsuwam mu bańkę pełną jego własnej krwi. Krew upłynniła się na starej kuchence dzięki wsparciu Januarego oraz cudownej mocy, jaką jest elektryczność. Przechylam bańkę i puszczam mu oko.

      – Śmiało. Napij się. To nie trucizna.

      Sukinkot delikatnie unosi głowę i wydyma wargi w stronę bańki. Chyba nie czuje zapachu własnej juchy albo reaguje na nią tak samo jak ja. Choć patrząc na jego namiastkę męskości, nie widzę śladu podniety.

      – Pij.

      Przytykam bańkę do spierzchniętych warg i ją przechylam. Drań przymyka oczy, po czym wysysa niemal całą jej zawartość. Przez moment zastanawiam się, czy przypadkiem nie mamy trochę wspólnego, ale zaraz się wszystko wyjaśnia. W momencie, gdy sukinsyn chce przełknąć krew i czuje jej smak, w jego oczach pojawia się abominacja. Obrzydzenie niczym choroba zakaźna roznosi się po jego twarzy. Deformuje mięśnie, rozwiera usta i wydyma wargi. Na wpół przełknięta krew tryska fontanną razem z pomarańczowo-brązową papką. Zdaje się, że wisienką na torcie jest nie do końca strawiona kukurydza. Żółte ziarnka dosłownie mienią się w wymiocinach jak złote zęby.

      – Gdybyś rzygał ambrą, zostałbyś milionerem.

      – Jezu, to była krew! – Patafian drze się wniebogłosy. – To była cholerna krew! Krew…

      Rzygowiny spływają mu po twarzy i kapią na stół. Nie przeszkadza mi to. Robię kilka ostrożnych kroków, po czym staję tuż za jego głową. Wciąż mnie СКАЧАТЬ