Название: Balladyna
Автор: Małgorzata Rogala
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Классические детективы
isbn: 978-83-8075-950-3
isbn:
– Opowiadaj! – żądam.
Chrząka, obraca głowę i ukradkiem wypluwa z ust rzygowiny. Chrząka raz jeszcze.
– Chodzi ci o tę dziewczynę, co nałykała się chemii, a potem…
Milknie, oczekując mojej reakcji.
– No, dalej. Słucham cię.
– Nałykała się chemii i przymilała się do mnie przez cały wieczór. Miała nadzieję, że postawię jej drinka, kolejnego drinka i… Nie patrz tak na mnie! Było ich kilka, ale mniej niż dziesięć. Może sześć, co najwyżej osiem. A potem… A potem polazła za mną do domu. Tak? O to ci chodzi, prawda? Ale przysięgam, że sama tego chciała. Sama nałykała się tych gównianych tabletek i sama wpakowała się mi do łóżka. Są świadkowie, którzy opowiedzą, jak zachowywała się wieczorem. Przysięgam, że jestem niewinny! Chciała na ostro, to się dopasowałem. Po prostu wolałem się jak najszybciej pozbyć tej wariatki. Rozumiesz? Nie zamierzałem jej tak załatwić. Nie mam pojęcia, skąd ta gadanina o naderwanych sutkach, wypadającym tyłku i całej reszcie.
Wyciągam z kieszeni chusteczkę i obcieram mu usta. Mój Seksualny Gentleman do podbródka wciąż ma przyklejone ziarnka kukurydzy.
– Okej. – Ucinam temat. – Ale ona nie była jedyna. Mam rację? I naprawdę nie warto być małym kłamczuszkiem.
* * *
– O czym mówisz? – pyta mnie przerażony. Nie przeszkadza mu, że jest zarzyganą kupą gówna, że wygląda jak utytłana w majonezie, tłuszczu i keczupie chusteczka z McDonalds’a. Interesuje go tylko, jak wiele wiem. – Naprawdę…
– Wiem wszystko. – Przerywam jego domysły. – A kiedy mówię wszystko, mam na myśli absolutnie wszystko.
– To, że…
– To też.
– A…
– Zapewne też. I radzę ci, zacznij opowiadać, bo zaczyna mnie świerzbić ręka. Istotnym preludium do rozgrzeszenia jest wyznanie win.
– Ta nastolatka… – Sukinkot zbiera w sobie wszystkie siły, by wydalić na świat kolejną historię. Chciał ją mieć tylko dla siebie. Jak ktoś ładnie napisał, chciał być panem tajemnicy, gdy inni leżeli w grobach. – Przyznaję, że nieco oszukiwałem.
– Musisz mi powiedzieć dokładnie, w jaki sposób. Bez szczegółów nie będzie się liczyć.
Błyskawicznie kalkuluje i zaraz zaczyna mówić.
– Siedziała sama na ławce w parku i czytała książkę. Irydiona. Pamiętam, bo to była lektura i kiedyś widziałem tę okładkę. Piła kawę. Dokładnie tę samą, której kubek i ja miałem właśnie w ręce. Z Casa di legno. Rozumiesz taki zbieg okoliczności? Czy to nie był jakiś pieprzony znak z nieba?
– Jeźli tedy prawe oko twoje gorszy cię, wyrwij je, a zarzuć od siebie.
Patrzy na mnie skonsternowany. Pewnie właśnie zastanawia się, skąd zna ten cytat. Marszczy czoło, a zasychająca na wyciętym kółku krew w kilku miejscach znów zaczyna się sączyć.
– Miałem przy sobie valuloran i hecapetrynę – mówi usprawiedliwiającym tonem. – Usiadłem przy tej dziewczynie, ukradkiem wrzuciłem tabletki do swojego kubka i poczekałem, aż się rozpuszczą. Boże, naprawdę nie wiem, dlaczego to zrobiłem. To… Ja… Przysięgam, że…
– Radzę ci nie zbaczać z tematu.
– Udało mi się zamienić kubki. Wystarczyło, żeby wzięła łyk mojej kawy, i mogłem zrobić z nią, co tylko chciałem. Ale przecież nie skrzywdziłem jej! Po wszystkim dałem jej pieniądze na bilet i… Byłem pewny, że niczego nie będzie pamiętać.
Wzdycham. Patrzę na nagie ciało tego bydlaka, na jego zarzyganą, umięśnioną klatkę piersiową, na ziarnka kukurydzy, które są jak złote zęby, ale nie szczerzą się w uśmiechu, wreszcie wbijam wzrok w skurczoną namiastkę jego męskości. Jej czasy chwały są teraz zamglonym wspomnieniem.
– Po wszystkim? – dopytuję, nie przenosząc spojrzenia. – Miałeś być precyzyjny.
Gnój drży jak osika. Na dworze jest dwadzieścia, może dwadzieścia jeden stopni, a w piwnicy co najwyżej trzy mniej. Prawdziwą różnicę czuć dopiero w ciągu dnia.
– Zabawiliśmy się trochę. Nie miała nic przeciwko, a ja byłem bardzo delikatny. Użyłem lubrykantów i choć… Proszę, przestań tak patrzeć na…
– Na co?
Uśmiecham się i spoglądam mu prosto w oczy. Głęboko zaciągam się odorem rzygowin, krwi i odchodów. W ustach czuję posmak taniego cygara. Myślę, że właśnie tak smakuje ropa wyciśnięta z zakażonej, ślimaczącej się rany. Żółty wysięk, który przecież też jest mieszaniną ubocznych produktów życia.
Jestem sobie w stanie wyobrazić jej smak. Ty też, prawda? Choć nigdy jej nie próbowaliśmy, oceniamy ją po wyglądzie. Nieładnie. Na którym etapie życia zostaliśmy tak zbydlęceni? Jakim prawem tylko po wyglądzie oceniamy smak ropy wyciśniętej z zakażonej rany? Przecież to cholerna dyskryminacja być może smakowitego półproduktu.
Ale wróćmy do sedna.
Źrenice gnoja się rozszerzają, mimo że w pomieszczeniu nie zrobiło się ani odrobinę jaśniej. Ten mały grajdołek szczerości niezmiennie oświetla jedna, jedyna żarówka. Jedna, jedyna żarówka rzuca światło na świadectwo prawdzie.
– Boże… – Twarz sukinkota staje się upiorną, pośmiertną maską. Na kilka sekund zastyga w całkowitym bezruchu. Nagle bydlę odzywa się drżącym głosem: – O tym wszystkim mogłem wiedzieć tylko ja, a…
Kiwam przytakująco głową.
– Przyznałeś się. – Nachylam się nad nim i przebieram w rzygach obklejających włosy na jego piersi. Sięgam po niestrawione ziarnko kukurydzy. Biorę je w dwa palce, przez chwilę obracam, wreszcie wkładam do ust. Ma kwaśny posmak. Właściwie w ogóle nie smakuje jak kukurydza. – Wyrzuciłeś to z siebie, a ja muszę teraz ten syf przyswoić. Ale faktycznie całkowicie nie o te historie mi chodziło. Prawdę mówiąc, takie obrzydlistwo nawet nie przyszłoby mi do głowy.
– Więc?
– Będziesz chyba musiał się naprawdę wysilić. Widzę, że masz do opowiedzenia mnóstwo klawych historii. Ale wrócimy do nich za chwilę.
* * *
Jan Korky obudził się o świcie. Przeciągnął się, zwlókł z łóżka, po czym boso wyszedł na balkon. Zapowiadał się kolejny piękny dzień. Osiadła na hiszpańskiej terakocie rosa pobudzała krążenie. Rześkie powietrze niosło woń mułu i gnijącego drewna. Ostatnie upały nie zdołały osuszyć zwalonych pni składowanych po drugiej stronie jeziora.
Wierzby.
СКАЧАТЬ