Subtelna prawda. Джон Ле Карре
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Subtelna prawda - Джон Ле Карре страница 7

Название: Subtelna prawda

Автор: Джон Ле Карре

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Триллеры

Серия:

isbn: 978-83-7508-820-5

isbn:

СКАЧАТЬ gorączkowo, odbierając noktowizor i ściskając rękę Jeba. To był ten Jeb, jakiego zapamiętał: drobny, spokojny, niewzruszony.

      – Hotel w porządku, Paul?

      – Cholerna dziura, jakiej świat nie widział. A jak u ciebie?

      – Chodź i sam się przekonaj, człowieku. Luksus na luksusie. Idź moimi śladami. Powoli i spokojnie. A jak zobaczysz spadający kamień, nie zastanawiaj się, odskakuj.

      Czy to był żart? Uśmiechnął się na wszelki wypadek. Toyota jechała w dół – robota wykonana, dobranoc. Nałożył noktowizor i świat stał się zielony. Przed oczami roztrzaskiwały się jak owady pędzone wiatrem krople deszczu. Jeb człapał pierwszy, górnicza latarka na czole oświetlała drogę w górę. Nie było szlaku, tylko linia, którą szedł Jeb. Jestem z ojcem na wrzosowiskach, przedzieram się przez wysokie na dziesięć stóp kolcolisty, tyle że na tym zboczu nie rośnie kolcolist, jedynie kępy wydmowych traw, uparcie czepiające się łydek. Są ludzie, których prowadzisz, i są ludzie, którzy prowadzą, mawiał ojciec, generał w stanie spoczynku. Jeśli chodzi o Jeba, to on prowadzi.

      Teren się wyrównał. Wiatr słabł i przybierał na sile w zależności od ukształtowania terenu. W górze klekot śmigłowca. „Pan Crispin zapewni szczelną osłonę w amerykańskim stylu – obwieścił z nutą korporacyjnej dumy Elliot. – Tak szczelną, że nie musisz znać szczegółów. Standardowo wysokiej klasy sprzęt dla wszystkich plus predator do celów operacyjnych. Koszty to pestka dla jego budżetu operacyjnego”.

      Stromizna wzrosła, podłoże stanowił po części piarg, po części nawiany piasek. Zawadził butem o śrubę, stalowy pręt, kotwę. Raz – ale Jeb czekał, ostrzegał, wskazując ręką – wyrosła przed nami siatka druciana zatrzymująca zwietrzałe fragmenty skalne, przez którą musiał przeleźć.

      – Sama przyjemność, Paul. I jaszczurki nie gryzą, nie w Gibraltarze. Nazywają je tu scynkami, ale nie pytaj mnie dlaczego. Masz rodzinę, Paul, zgadza się? – i spontaniczne „tak” w odpowiedzi. – Kogo, Paul? Bez obrazy.

      – Jedna córka, jedna żona – odpowiada bez tchu. – Córka jest doktorem medycyny. – Chryste, zapomniałem, że jestem Paulem i kawalerem, ale jakie to ma znaczenie? – A ty, Jeb?

      – Jedna fantastyczna żona, jeden syn, w przyszłym tygodniu skończy pięć lat. Brylant, tak samo jak twoja, przypuszczam.

      Auto wyłoniło się z tunelu za ich plecami. Chciał przykucnąć, ale Jeb podtrzymał go uściskiem tak mocnym, że aż stęknął.

      – Zrozum, nikt nie może nas zobaczyć, chyba że się poruszymy – wytłumaczył tym samym cichym, krzepiącym tonem z walijskim akcentem. – Stąd sto jardów w górę, będzie bardzo stromo, ale to dla ciebie żaden problem, jestem pewien. Mały trawers i znajdziemy się na miejscu. To tylko trzech chłopaków i ja… – dodał, jakby nie było się czego wstydzić.

      I było stromo, zarośla i osuwający się piasek, i kolejna siatka druciana do przejścia, i Jeb znów czekał, wyciągając dłoń w rękawicy, gdyby się potknął, ale nie. Nagle dotarli na miejsce. Trzech żołnierzy w strojach bojowych i hełmach, jeden wyższy od pozostałych, wypoczywało na brezentowej płachcie, pociągało z metalowych kubków i wpatrywało się w ekrany laptopów, jakby oglądali popołudniowy sobotni mecz.

      Kryjówka wykorzystywała siatkę drucianą. Ściany osłonięto zbitym listowiem i gałązkami krzewów. Gdyby nie Jeb, przeszedłby tuż obok tego miejsca i niczego by nie zauważył. Ekrany laptopów osłonięto przyciętymi otulinami rur. Trzeba było wytężać wzrok, by śledzić obraz. Światło kilku zamglonych gwiazd przebijało przez liściasty dach. Promienie księżyca odbijały się od uzbrojenia, jakiego nie widział na oczy. Cztery skrzynie ekwipunku leżały przy ścianie kryjówki. Wąskie poprzeczne rozcięcie wychodziło na opadający ku nadbrzeżnej drodze stok i morze.

      – Więc to jest Paul, chłopaki. Nasz człowiek z ministerstwa – powiedział Jeb do wtóru łoskotu wiatru.

      Żołnierze jak jeden mąż się odwrócili, zdjęli skórzane rękawice, uścisnęli mu zbyt mocno dłoń i przedstawili się.

      – Don. Witamy w Ritzu, Paul.

      – Andy.

      – Krótki. Cześć, Paul. Wspinaczka bez bólu, no nie?

      „Krótki”, bo jest wyższy od reszty; czemu by inaczej? Jeb podał mu kubek herbaty, słodkiej od skondensowanego mleka. Przez kolejne otuliny rur, wsunięte w ścianę poniżej szczeliny, rozciągał się widok aż do wybrzeża. Po lewej ręce te same smoliście czarne góry Hiszpanii, teraz większe i bliższe. Jeb stanął obok, patrząc na lewy ekran. Ujęcia z ukrytych kamer, przegląd slajdów: port jachtowy, Chińczyk, oświetlona jak choinka „Rosemarie”. Zmiana. Poruszone ujęcie z wnętrza restauracji. Obiektyw na poziomie podłogi. U szczytu długiego stołu, przy wychodzącym na zatokę oknie władczy, otyły, idealnie ostrzyżony pięćdziesięciolatek w żeglarskiej marynarce gestykuluje na oczach gości. Po jego prawej nadąsana brunetka, młodsza od niego o połowę. Nagie ramiona, okazały biust, brylantowy naszyjnik i wykrzywione w dół usta.

      – Aladyn to nerwowy drań, Paul – informował go półgłosem Krótki. – Najpierw ściął się z szefem sali, bo nie było homara. Teraz jego laseczka obrywa po arabsku. Niezły ten Polaczek. Dziewczyna tak zagrywa, że aż dziwne, że nie dostała po łbie. Jakbym już to gdzieś widział, a ty nie, Jeb?

      – Podejdź tu na minutkę, Paul, jeśli łaska.

      Zrobił długi krok, gdy Jeb położył mu dłoń na ramieniu, prowadząc go do środkowego ekranu. Na zmianę ujęcia z lotu ptaka i z ziemi. Czy to przekaz z drona, którego koszt to pestka dla budżetu operacyjnego pana Crispina? Czy ze śmigłowca, który, jak słychać, zawisł nad ich głowami? Na brzegu klifu wisiał taras zabudowany białymi, krytymi szalówką domami. Kamienne schodki do plaży rozdzielające zabudowania. Schodki do wąskiego półksiężyca piasku. Kamienna plaża okolona pofałdowanym klifem. Pomarańczowe światło latarń. Szutrowa droga dojazdowa prowadząca od tarasu do głównej drogi nadbrzeżnej. Żadnych świateł w oknach domów. Żadnych zasłon.

      I przez rozcięcie w ścianie pełny widok tego samego tarasu.

      – To teren do wyburzenia, Paul – wyjaśniał mu do ucha Jeb. – Kuwejcka firma zamierza tu postawić kompleks kasynowy i meczet. Dlatego domy są puste. Aladyn jest prezesem firmy. No i z tego co opowiadał gościom, miał dziś wieczór poufne spotkanie z deweloperem. Zapowiada się bardzo lukratywny interes. Z tego co mówi jego dziewczyna, cały zysk ma pójść do jego kieszeni. Nie przypuszczałbyś, że człowiek pokroju Aladyna będzie miał tak długi język, ale to fakt.

      – Popisuje się – wytłumaczył Krótki. – Typowy pieprzony Polaczek.

      – Więc Szuler jest już w którymś z tych domów? – spytał.

      – Powiedzmy tak, jak jest, tośmy go nie zauważyli, Paul – odpowiedział ciągle tym samym, monotonnym, celowo swobodnym tonem Jeb. – Z zewnątrz się nie da, a wewnątrz nie ma podglądu. Powiedziano nam, że nie było możliwości. No nie da się za jednym zamachem założyć pluskiew w dwudziestu domach, nawet przy dzisiejszym sprzęcie, mam rację? Może skrył się w jednym, a spotkanie wyznaczył w drugim. СКАЧАТЬ