Subtelna prawda. Джон Ле Карре
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Subtelna prawda - Джон Ле Карре страница 6

Название: Subtelna prawda

Автор: Джон Ле Карре

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Триллеры

Серия:

isbn: 978-83-7508-820-5

isbn:

СКАЧАТЬ brytyjskiego. Statuy wielkich admirałów i dowódców lądowych, armaty, reduty, bastiony, podniszczone znaki kierujące naszych stoickich obrońców do schronów przeciwlotniczych, umundurowani w stylu Gurkhów wojownicy z bagnetami na broni, trzymający wartę przed rezydencją gubernatora, policjanci w obwisłych brytyjskich mundurach, ogromne postery w stylu Orwella ogłaszające bliskie otwarcie nowych hangarów Gibraltarskiej Eskadry Royal Navy w starej łaźni na nabrzeżach; był dziedzicem tego wszystkiego. Nawet przygnębiające rzędy bud z rybami i frytkami, wtłoczone w eleganckie hiszpańskie fasady budziły w jego piersi patriotyczne westchnienia.

      Przelotny widok dział, a potem pomników ku czci bohaterów wojennych, brytyjskich i amerykańskich. Oto Ocean Village, przepastny jak piekło kanion apartamentowców z balkonami z niebieskiego szkła wychodzącymi na fale oceanu. Prywatna droga z bramą i wartownią, ani śladu wartownika. Poniżej las białych masztów, wyłożona czerwonym dywanem keja, rząd butików i chińska restauracja, zarezerwowana przez Aladyna na wystrzałowy bankiet.

      I dalej na morzu „Rosemarie” w całej krasie, oświetlona jak choinka. Okna na środkowym pokładzie zaciemnione. Okna salonu przezroczyste. Zwaliści mężczyźni przechadzają się między pustymi stolikami. Przy jachcie, u stóp złoconej drabinki czeka zwinna motorówka z dwuosobową załogą w białych mundurach, przewiezie Aladyna i jego gości na brzeg.

      – Aladyn to zasadniczo Polak z domieszką jakiejś innej krwi, który przyjął libańskie obywatelstwo – tłumaczy w paddingtońskim pokoiku Elliot. – Polak, którego nie tknąłbym nawet kijem2. Niewątpliwie najbardziej bezwzględny, pieprzony handlarz śmiercią, jakiego ziemia nosi, a na dodatek serdeczny przyjaciel najgorszych mętów międzynarodowej socjety. Jak dano mi do zrozumienia, zasadniczy artykuł na jego liście to manpady.

      Manpady, Elliot?

      – Dwadzieścia sztuk wedle ostatnich obliczeń. Dzieło sztuki, bardzo wytrzymałe, bardzo zabójcze.

      Czas na pełen wyższości uśmiech Elliota, obrót łysej głowy i spłoszone spojrzenie w bok.

      – Manpad to, formalnie rzecz biorąc, przenośny przeciwlotniczy zestaw rakietowy, Paul. Manpad to, jak ja to nazywam, akronim. Broń znana pod tym akronimem jest tak lekka, że dziecko ją udźwignie. Tak się składa, że to również przydatne narzędzie, jeśli kombinujesz, czym by tu zestrzelić bezbronny samolot. Taka jest mentalność tych morderczych gnojów.

      – Ale czy Aladyn ma ze sobą te manpady, Elliot? Teraz? Tej nocy? Na pokładzie „Rosemarie”? – pyta, odgrywając naiwniaka, ponieważ wygląda na to, że ten typ rozmówcy najbardziej przypada do gustu Elliotowi.

      – Wedle wiarygodnego i wyłącznego źródła informacji naszego przywódcy, te manpady są częścią szerszej oferty, obejmującej najnowsze rakietowe pociski przeciwczołgowe i najdoskonalsze karabiny szturmowe z arsenałów państwowych w znanym złym świecie. Jak w sławnej arabskiej baśni Aladyn ukrywa skarb na pustyni, stąd jego imię. Zawiadomi zwycięskiego oferenta o lokalizacji skarbu wtedy… i dopiero wtedy… gdy dobije targu, w tym wypadku z nikim innym, a z samym Szulerem. Zapytaj mnie, jaki jest cel spotkania Aladyna i Szulera, a powiem ci, że jest nim ustalenie parametrów umowy, terminów płatności w złocie i ewentualnie obejrzenie towaru przed przekazaniem.

      Toyota opuściła tereny portu jachtowego i okrążała trawiaste rondo z palmami i bratkami.

      – Chłopcy i dziewczęta sprężeni i gotowi, każdy na swoim miejscu – raportuje monotonnie do komórki Kirsty.

      Chłopcy, dziewczęta? Gdzie? Co mi umknęło? Musiał ją zapytać.

      – Dwa czteroosobowe zespoły obserwatorów siedzą u Chińczyka, czekają na pojawienie się grupy Aladyna. Dwie spacerujące pary. Jeden ugadany taksówkarz i dwaj motocykliści, na wypadek gdyby cel wymknął się z przyjęcia – wyrecytowała, jakby mówiła do nieuważnego dziecka.

      Panuje pełne napięcia milczenie. Myśli, że jestem zbędnym dodatkiem. Angolem bez pojęcia, pajacem, z którym będzie tylko kłopot.

      – Więc kiedy mam się spotkać z Jebem? – spytał z naciskiem, nie po raz pierwszy.

      – Twój przyjaciel Jeb będzie czekał na ciebie w umówionym miejscu, zgodnie z ustaleniami, jak ci przekazałam.

      – Jestem tu z jego powodu – powiedział zbyt głośno, czując rosnące zacietrzewienie. – Jeb i jego ludzie nie mogą bez mojego pozwolenia przystąpić do akcji. To było jasne od początku.

      – Jesteśmy tego świadomi, serdeczne dzięki, Paul, i Elliot też jest tego świadomy. Im szybciej ty i twój przyjaciel Jeb się spotkacie i oba zespoły się odezwą, tym szybciej będziemy mogli załatwić sprawę i wrócić do domu. Okej?

      Potrzebował Jeba. Potrzebował swoich.

      Samochody zniknęły z ulic. Tu drzewa były niższe, niebo większe. Rozpoznawał charakterystyczne punkty otoczenia. Kościół Świętego Bernarda. Meczet Ibrahima-al-Ibrahima. Katedra Najświętszej Maryi Panny Królowej. Każdy z nich odciśnięty w jego pamięci po wielokrotnym machinalnym kartkowaniu wytłuszczonego hotelowego przewodnika. Na morzu armada kotwiczących oświetlonych frachtowców. „Zespół morski będzie operował ze statku bazy Etycznych”, mówił Elliot.

      Niebo zniknęło. Ten tunel to nie tunel. To nieużywany chodnik kopalni. To schron przeciwlotniczy. Wykrzywione stalowe belki, śliskie ściany z pustaków i niewygładzonej skały. W górze migające neony, białe drogowskazy dotrzymywały im kroku. Girlandy czarnych przewodów. Ostrzeżenie: uwaga na spadające kamienie. Dziury, strumyki brudnej wody podskórnej, żelazne drzwi prowadzące Bóg wie dokąd. Czy Szuler jechał dziś tędy? Czy kryje się za drzwiami z jednym ze swoich dwudziestu manpadów? „Szuler to nie zwykła, wysoka półka, Paul. Wedle słów pana Jaya Crispina Szuler to stratosfera”, to znów słowa Elliota.

      Filary jak brama do innego świata zbliżyły się do nich, gdy wyłonili się z brzucha Skały Gibraltarskiej i wylądowali na wyciętej w klifie drodze. Potężny wiatr grzechoce karoserią, półksiężyc pojawił się nad przednią szybą i toyota podskakuje na poboczu. Poniżej światła nadbrzeżnych osad. Za nimi smoliście czarne góry Hiszpanii. A na morzu ta sama nieruchoma armada frachtowców.

      – Tylko pozycyjne – rozkazała Kirsty.

      Hansi zgasił długie.

      – Wyłącz silnik.

      Toczyli się do wtóru cichego pomruku opon na spękanej nawierzchni. Przed nimi dwa razy błysnęło czerwone światełko, potem trzeci raz, bliżej.

      – Stop.

      Zatrzymali się. Kirsty otworzyła drzwi, wpuszczając podmuch zimnego wiatru i równomierny łomot silników dobiegający od strony morza. W całej dolinie oświetlone księżycem chmury kłębiły się w górze i toczyły jak dym prochowy grzbietem Skały. Z tunelu za ich plecami wyskoczył samochód i żłobił wzgórze światłami reflektorów, pozostawiając jeszcze głębszą ciemność.

      – Paul, twój przyjaciel tu jest.

      Nie widząc żadnego przyjaciela, wysunął się z samochodu. Siedząca z przodu Kirsty pochyliła się, pociągając za sobą oparcie fotela, jakby chciała się go jak najszybciej СКАЧАТЬ



<p>2</p>

Gra słów, ang. Pole to „Polak” i „kij”.