Zakon. Piotr Kościelny
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zakon - Piotr Kościelny страница 8

Название: Zakon

Автор: Piotr Kościelny

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Крутой детектив

Серия:

isbn: 978-83-948176-1-9

isbn:

СКАЧАТЬ jesteś? – Dowódca spojrzał mi w oczy. Spojrzenie było chłodne.

      – Myślisz, że jakbym był, tobym się przyznał? Chłopie! Skoro rozmawiasz ze mną, to chyba już sprawdziliście, że nie jestem. No chyba że… takie rozmowy przeprowadzasz z każdym z nas i sondujesz odpowiedzi. Czy kogoś z „Wielkim” podejrzewacie? – zapytałem.

      – Jest podejrzenie na „Arniego”. Jego telefon dwa razy logował się w pobliżu domu pismaka. Poza tym „Arni” zaczął ostatnio wrzucać coś cięższego niż zielsko. W jego domu znaleźliśmy woreczki z heleną. Rozumiem, że można się odstresować, ale prawie pół kilo to za dużo. Albo ćpa na potęgę albo diluje. Która opcja by nie była – to niebezpieczne dla organizacji. Jak ćpa, to może dużo gadać, może potrzebować kasy, więc łatwo się sprzedać.

      – Jakie jest moje zadanie? – spytałem.

      – Na tę chwilę obserwuj go. Jak zauważysz coś dziwnego, to melduj.

      – Okej. A kiedy będzie czyszczony, w razie czego? Tu czy w kraju?

      – W kraju. Tu mamy szybko wykonać zadanie i znikać.

      – Racja. W kraju łatwiej. Jakby co, to będę meldował – odpowiedziałem.

      Major uśmiechnął się i wyszedł z pomieszczenia.

      Przez chwilę zastanawiałem się nad tym, co usłyszałem. Ktoś donosił mediom o naszych działaniach. Odkąd byłem w służbie, nigdy nie miało to miejsca. Służyłem już sześć lat i nigdy nie było kreta. Zdarzały się przypadki, że ktoś za dużo pił i stwarzał zagrożenie, że po pijaku coś chlapnie. Ktoś mógł mieć długi i być podatny na szantaż. Wszystkie te przypadki były załatwiane. Pijak trafiał do mniej ważnych prac, a potem znikał. Mieliśmy zaprzyjaźnionych lekarzy psychiatrów. Pijak trafiał do wariatkowa, niby na odwyk, i już tam zostawał. Faszerowany lekami psychotropowymi stawał się warzywem. Ale przynajmniej rzucał picie. Z dłużnikami działano trochę inaczej. Firma spłacała ich długi. Taki dłużnik był szczęśliwy, a po kilku miesiącach znajdowano go w bramie. Prokuratura zawsze umarzała jako upadek ze schodów po pijaku. Raz się zdarzył wypadek taki, że denat leżał przykryty własną kurtką kilka metrów od schodów, a jego krew znaleziono przed bramą. Dziwny upadek, ale prokurator dostał nowe auto i zrobił dużo, aby sprawę zamknąć. Rodzina trochę krzyku robiła, że denat nigdy nie pił, ale patolog podmienił próbki krwi i w papierach wszystko się zgadzało. Wielu odeszło z firmy, ale nikt nie zdradził z premedytacją. Jaka mogła być motywacja kreta? Kasa? Raczej nie – zarabiamy dobrze. Wyrzuty sumienia? Też nie. Sumienia mamy czyste, bo nieużywane. Chęć skończenia z taką robotą? Jeśli tak, to zaraz po tym, jak „Konar” się upewni co do swoich podejrzeń, kret spełni swoje marzenia. Szkoda tylko, że jako nieboszczyk. Ale to nie było moje zmartwienie. Jeśli ktoś zdecydował się zdradzić, to musiał ponieść wszelkie konsekwencje swoich czynów. Ze służb nigdy się nie wychodzi. Można udawać, że się udało zakończyć ten etap, ale służby zawsze się o człowieka upomną. Osobiście miałem nadzieję, że sam nigdy nie będę znajdował się w sytuacji, jaka czeka zdrajcę. Można ukrywać się przed kolegami ze służby. Można zmieniać wygląd. Ale zawsze człowieka znajdą. Znajdą i znikną. Cóż, nie moja sprawa, trzeba położyć się i odpocząć. W nocy czekała nas kupa roboty.

      ***

      Krzekotów, okolice Warszawy, 1 kwietnia 2005 r., godz. 17:52

      Generał, jadąc na spotkanie z członkami „Zakonu”, zastanawiał się, który z jego ludzi donosi mediom. Po otrzymaniu informacji o zdradzie sprawdził w pierwszej kolejności swoich najbardziej zaufanych ludzi: majora Rechulskiego – „Konara”, podpułkownika Andrzeja Kamysza – „Kamyka”, kapitana Krzysztofa Miałkowskiego – „Miałkiego”. Każdy z nich miał z kolei sprawdzić swoich najbardziej zaufanych ludzi. U „Kamyka” i „Miałkiego” zdrajcy nie znaleziono. U „Konara” najwięcej wątpliwości było wobec „Arniego” i „Ducha”. Pozostali byli poza podejrzeniem.

      „Arni” – dotąd sumienny gość, typowy zawodowiec. Ostatnio tylko miał jakieś problemy z dragami. Pół kilo heroiny w domu, trochę dużo. A skoro ćpał, to stał się mało ostrożny. Dużo nie brakowało, by ktoś go podkablował policji, a wtedy ten, trafiając na dołek, mógłby się wysypać. Może gdzieś zostawił odciski palców i po sprawdzeniu coś mu przyklepią. Pod wpływem nacisków mógłby chcieć pójść na układ. Świadek koronny, który może starać się pogrążyć kolegów. To nic, że szybko by poznali treść jego zeznań. Nic, że szybko by się utopił w wannie. Smród by pozostał. Jedyną rzeczą, która go jak na razie obciążała, było logowanie jego komórki. Nawet jeśli zdrajcą okazałby się „Duch”, to i tak kariera „Arniego” się skończyła. Po przylocie chłopaków z misji, „Konar” będzie musiał zniknąć kolegę.

      Co do „Ducha”, to niby wszystko wydawało się w porządku. Aż za bardzo w porządku. Dołączył do nich sześć lat temu. Zanim trafił do służby, został gruntownie sprawdzony. Pochodził z rodziny robotniczej. Rodzice na rencie. W domu kokosów nie miał. Mieszkał sam w wynajętej kawalerce. Konta w banku nie posiadał. Poza służbą nie utrzymywał z nikim kontaktów. Dziewczyny nie miał, czasem trafiały się jakieś dupy, ale nic stałego. Kiedyś miał dziewczynę, był w niej zakochany. Tuż po maturze wyprowadziła się do innego miasta. „Duch” jej szukał, ale nie udało mu się trafić na właściwy ślad. W sumie nic dziwnego, że jej nie znalazł – „Konar” umiejętnie podrzucał mu fałszywe tropy. „Duch” nie wiedział, że ma dzieciaka. Chłopak miał teraz siedem lat. W papierach – ojciec nieznany. Dziewczyna kochała „Ducha”, ale jej ojciec, szanowany lekarz, nie akceptował tego związku. Lekarz pracował dla nich i zaproponował, by w ramach przysługi pozbyli się ojca jego wnuka. Oni jednak, zamiast go zlikwidować, zwerbowali go i wyprali mu mózg. Zrobili z niego jednego z lepszych chłopaków w służbie. Problem w tym, że każdy miał jakieś problemy, a „Duch” nie. Po robocie czasem wyskoczył na piwo, ale szybko się zwijał i wracał do domu. W domu siedział po ciemku i patrzył w okno. Była jeszcze jedna rzecz warta zastanowienia. „Duch” na balkonie trzymał w doniczce drzewo. Wyhodowany z żołędzia dąb. Kurwa, nikt nie trzymał dębów na balkonie, a on tak. Zastanawiający przypadek. Albo „Duch” był sprytnym kretem, albo tylko dziwakiem…

      Z tych rozmyślań generał został wyrwany przez swojego kierowcę, który oznajmił mu, że są na miejscu. Dobrowolski rozejrzał się. Zobaczył kilka zaparkowanych samochodów, a wokół kręcili się uzbrojeni w broń maszynową jego ludzie. Kątem oka zerknął w kierunku wysokiego zbiornika na wodę. Wiedział, że na samej górze siedzi dwóch jego ludzi. Obserwator i snajper. Obaj czekali na znak od generała. Dobrowolski wiedział, że jest osobą ważną w organizacji, ale mimo wszystko dla pewności się zabezpieczał. Gdyby wyczuł, że jego życie jest zagrożone, z pewnością da znak swoim ludziom. Z uśmiechem na twarzy nacisnął klamkę i wszedł do środka.

      Jakkolwiek z zewnątrz budynki dawnego PGR-u wyglądały fatalnie – odrapane ściany i sypiący się tynk nie świadczyły o luksusie wewnątrz – to po wejściu do środka człowiek czuł się tak, jakby znalazł się w innym świecie. Ściany obite były materiałem wygłuszającym dźwięki, działało też kilka urządzeń zagłuszających ewentualne podsłuchy. Istna klatka Faradaya. Na środku stał wielki okrągły stół. Prawie jak u króla Artura i jego rycerzy. Generał rozejrzał się po sali i zobaczył, że wszyscy z zarządu „Zakonu” są już na swoich miejscach. W sumie było ich siedmiu. Usiadł i rozejrzał się po członkach zarządu. Po jego lewej stronie siedział Elja Grundmann – były szef wywiadu izraelskiego Mossad, zaraz za nim Mark Hilfend СКАЧАТЬ