Название: Zakon
Автор: Piotr Kościelny
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Крутой детектив
isbn: 978-83-948176-1-9
isbn:
W tym momencie w głośniku zabrzmiał głos pilota:
– Lądujemy za dziesięć sekund.
Spojrzałem przez okno. W dole stały cztery terenowe toyoty i czterech ludzi ubranych w arabskie stroje. Z boku widziałem lądujący śmigłowiec, w którym siedział „Krochmal” i jego grupa. Trzeci śmigłowiec był 40 metrów dalej. Po wylądowaniu wszystkich maszyn piloci wyłączyli silniki. W tym momencie ze śmigłowców wybiegli wszyscy uczestnicy misji. Szybko zaczęli ładować sprzęt i broń do wnętrza aut terenowych. Ja z „Konarem” podeszliśmy do oczekujących nas mężczyzn.
– Cześć, „Duch”, cześć, „Konar”. Spodziewaliśmy się was – rzekł mężczyzna, którego wygląd i sposób zachowania sugerował, że dowodzi grupą oczekującą naszego przybycia.
– Cześć, czarny Ali Babo – odpowiedział „Konar”.
– Cześć, „Mazut”, nie obrażaj się za tego Ali Babę – powiedziałem. – „Konar” ma dzisiaj wyjątkowy nastrój… Na emeryturę chce się ptaszyna wybrać. Co to za ludzie? – zapytałem, wskazując na pozostałych trzech mężczyzn, przypatrujących się załadunkowi sprzętu do pojazdów.
– Jeden to od nas – odpowiedział „Mazut”. – Młody, rok w służbie. Ale ma jedną zaletę – jego wujek pracował u nas do zeszłego roku. Zwykły „plecak”, co na plecach rodziny się wdrapał. Ale chuj z nim. Ja mam tylko uważać, żeby nie podnosił niczego z ziemi, coby mu łapek nie urwało. Gdyby nie wujek, to jedyną robotą na miarę jego możliwości intelektualnych byłoby przeprowadzanie dzieci przed szkołą. Jedyne, co mnie cieszy, to fakt, że jemu się tu nie podoba i dzwonił już do wujka, że chce do kraju. Po waszej akcji z miłą chęcią się z nim pożegnam. Ma odlecieć razem z wami.
– No chyba że mu głowę urwie, jak wsadzi, gdzie nie trzeba – uśmiechnął się „Konar”. – Ale wtedy najwyżej do kraju wróci w stalowej trumnie. Jak by nie patrzeć, w kraju się w końcu znajdzie. A pozostali?
– A to moi agenci, Sahim i Ahmed. Irakijczycy, ale robią dla mnie od czterech lat. Nigdy nie zawiedli – stwierdził „Mazut”.
– Cztery lata to długo. Za długo. Wiesz, jakie jest zadanie? I wiesz, co trzeba zrobić po zadaniu? – zapytałem.
– Czy to konieczne? Ciężko będzie mi znaleźć nowych chłopaków. Wiesz, jak tutaj jest? Nikt już nie chce z nami współpracować. Odkąd zaangażowaliśmy się z przyjaciółmi zza oceanu, wszystko zaczęło się pierdolić – rzekł „Mazut”.
– Niestety, nikt nie może wiedzieć, co tutaj się działo – powiedziałem. – Rozkaz jest wyraźny – wszyscy mają zostać zlikwidowani. Przeżyć mogą tylko wybrani. Niestety, ale obaj muszą się pożegnać z robotą dla nas. Ale przynajmniej przestaną się zamartwiać, co będą robić na emeryturze. – Odwróciłem się z uśmiechem do „Konara”.
– Rozumiem. Rozkaz to rozkaz. Sentymentów nie ma – stwierdził z żalem „Mazut”. – Poszukam nowych. Ważne, żeby się „plecaka” pozbyć.
– Dobra, idź zobacz, jak idzie załadunek – rzekł „Konar” – i zawołaj mi tu moich chłopaków.
Gdy mężczyzna odszedł, „Konar” odwrócił się do mnie.
– Szkoda chłopaka. Nie poszuka sobie nowych agentów. Ale medal dostanie. Tyle że pośmiertnie. A „plecak” wróci do kraju w stali.
Popatrzyłem na majora i przez głowę przeszła mi myśl, że kiedyś może i ja dostanę taki medal. Nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś zadecyduje, że nadszedł kres mojej pracy.
Z tej ponurej wizji wyrwało mnie nadejście grup uderzeniowych. Dowódca naszej akcji rzekł:
– Słuchajcie, dzielicie się na dwie grupy. Jedna jedzie z „Mazutem” i jednym ciapatym, a druga z plecakiem i tym drugim ciemnym. Wykonujecie zadanie i spierdalacie do punktów zbornych. Stamtąd wysyłacie sygnał. Po wysłaniu likwidujecie naszych przewodników. My przylatujemy na ważkach i zabieramy was do bazy. Na miejscu reszta wykonuje swoje zadania. Po uzyskaniu informacji lecimy całą grupą i łapiemy główny cel naszej misji. Następnie wracamy do bazy i wyfruwamy do kraju. Wszystko jasne? Wobec tego wypierdalać.
Obie grupy uderzeniowe rozbiegły się do samochodów, a pozostali wolnym krokiem udali się do oczekujących nas śmigłowców. Po chwili maszyny wzniosły się w powietrze i skierowały się do bazy Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Iraku.
Rozdział II
Warszawa, 1 kwietnia 2005 r., godz. 7:30
Po odłożeniu słuchawki telefonu generał Jacek Dryl spojrzał na siedzących w jego gabinecie ministra obrony narodowej Janusza Krasuckiego i generała Dobrowolskiego z WSI. Obaj mężczyźni uśmiechali się do niego.
– Co wy, kurwa, odpierdalacie? – zirytował się komendant żandarmerii. – Przecież za takie coś grozi sąd i pierdel na długie lata. A jak potem ten Zwoliński będzie drążył temat?
– To się go odpierdoli – stwierdził dowódca WSI. – Albo wlezie na minę w Iraku. Albo ktoś w ciemnej uliczce go nożem dziabnie.
– Czy ty oszalałeś? – powiedział Dryl. – Jak sobie wyobrażasz zabicie jednego z moich oficerów? Kurwa, chłopie. Czasy ubeckie się dawno skończyły.
– Jesteś pewien? – zapytał generał Dobrowolski. – Czasy się skończyły, ale ludzie pozostali. Pozwól, że ci wyjaśnię sytuację. Zobaczysz, że to, że jakiś kapitan zginie, nie ma znaczenia w porównaniu z tym, co chcemy osiągnąć. Z twoją pomocą.
– No to dawaj. Oby to było warte wysłuchania.
– Spójrz na siedzącego tutaj ministra. W tym roku wybory. Jak myślisz, jakie ma szanse na pozostanie na swoim stanowisku? Zerowe. A żyć trzeba. Jak myślisz, co zrobi nowy minister? Odwoła także szefów policji, ABW, żandarmerii. Mnie nie ruszy. Mam haki zarówno na aktualnie rządzących, jak i na ich potencjalnych zastępców. Kogo się nie zastraszy, to się przekupi. Kto nieprzekupny, ten w razie konieczności popełni samobójstwo lub będzie miał wypadek. Do tej pory wszystko zrozumiałeś?
Komendant skinął głową, analizując usłyszane informacje. Zaczął się zastanawiać nad ostatnimi doniesieniami medialnymi. Wiceprezes Orlenu poleciał do Egiptu i utopił się podczas nurkowania. Media się dziwiły, bo facet był wprawnym nurkiem, a nie zauważył, że butla z tlenem była uszkodzona. Niby się zaplątał nogą o jakiś wrak i udusił z braku tlenu. Dziwny wypadek, zastanawiający. Pytanie, czy rzeczywiście wypadek.
Szef WSI kontynuował:
– Więc… Jak już się zmieni władza, to trzeba miękko СКАЧАТЬ