Zakon. Piotr Kościelny
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zakon - Piotr Kościelny страница 3

Название: Zakon

Автор: Piotr Kościelny

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Крутой детектив

Серия:

isbn: 978-83-948176-1-9

isbn:

СКАЧАТЬ różnych nazwisk, w sumie kilkudziesięciu. Co ciekawe, nigdy mi się nie zdarzyło, żebym miał papiery wystawione na najbardziej popularne nazwiska typu Nowak lub Kowalski. Nazwiska były powiązane z różnymi służbami. Byłem już oficerem policji, oficerem ABW i oficerem Agencji Wywiadu. Zdarzało mi się być przedsiębiorcą z branży paliwowej, właścicielem kilku biznesów. Wszystko w służbie ojczyzny.

      W maszynie obok mnie znajdowali się „Konar”, „Arni”, „Wezyr”, „Wacek” oraz „Świniak”. W drugiej maszynie siedział „Harnaś” i pięciu chłopaków z oddziału specjalnego. W trzeciej dowódcą był „Krochmal” i leciało w niej także pięciu specjalsów. Wszyscy byliśmy „wieśniakami”. Każdy z nas przeszedł wiele szkoleń, ćwiczyliśmy z chłopakami z wielu oddziałów specjalnych, zarówno z GROM-u, jak i Formozy. Każdy przeszedł szkolenie podstawowe, a specjalsi ćwiczyli nadal z innymi jednostkami specjalnymi – niektórzy byli na etatach, zarówno u nich, jak i u nas.

      Skąd te ksywy? „Arni” – chorąży, przezwany tak z powodu gadki, jakiej używał, gdy kogoś rozwalał. Zawsze mówił: „Hasta la vista, baby…”. „Wezyr” – sierżant. Gdy został ranny w czasie jednej z misji na Bliskim Wschodzie, ewakuowano go na dywanie. Dosłownie był zawinięty w dywan. Szkoda, że dywan nie był latający. „Wacek” – kapitan. Stary dziadzio, na oko 60-letni. Kiedyś schlał się na jakimś firmowym spotkaniu i biegał za kelnerkami, krzycząc: „Chcesz zobaczyć mojego wacka?”. „Świniak” – sierżant. W trakcie którejś z imprez, po pijaku, przechwalał się, że zje całego pieczonego świniaka. Bestia przyniesiona na tacy sporo ważyła. A ten ją zjadł. W czasie uczty zmieniał barwy twarzy – począwszy od zielonego, poprzez biały, a na czerwonym kończąc. „Harnaś” – porucznik. Ulubione piwo to „Harnaś”. „Krochmal” – podporucznik. Kiedyś miał się stawić u szefa, aby dostać jakiś kawałek blachy zwany medalem. Miał być w mundurze galowym. Kawaler nie wiedział, że munduru nie powinno się krochmalić. Śmiechu było co niemiara. Dobrze, że kamer telewizyjnych nie było. Zresztą jak zawsze, taka robota. Na mnie mówili „Duch”. Skąd ta ksywa? Jedna wersja była taka, że szybko działam i znikam jak duch. Inna, może bliższa prawdzie, to taka, że z każdej z imprez, jakie organizowaliśmy, starałem się jak najszybciej ulotnić. Nie dlatego, że nie lubiłem alkoholu, ale dlatego, że prędzej czy później ktoś obrzygiwał mi buty.

      Byłem zatem na pokładzie śmigłowca. Co wiedziałem o misji? Jak dotąd niewiele. Zostałem wezwany w trybie nagłym i jedynie „Konar” wszystko wiedział. Każdy z nas otrzymał tylko wycinek informacji dotyczący swoich działań. Całościowa wiedza dotycząca misji nie jest potrzebna do szczęścia. W razie wpadki im mniej wiesz, tym mniej możesz zdradzić. A co się z tym wiąże – dłużej żyjesz. Ja wiedziałem tylko tyle, że mam przesłuchać jakichś jeńców. Miałem od nich uzyskać informacje o miejscu pobytu pewnego Irakijczyka. Żadnego terrorysty. Zwykłego faceta, który miał to nieszczęście, że kiedyś studiował w Polsce i poznał tam pewnego Polaka. A ten Polak miał to nieszczęście, że wynalazł pewne urządzenie, na którym zależało naszym władzom. Tak się pechowo złożyło, że ten Polak strzelił samobója, zanim nasze służby przejęły efekty jego prac. Żmudna praca operacyjna pozwoliła ustalić, że nasz naukowiec wysłał przesyłkę do Bagdadu, do swojego przyjaciela ze studiów. Prawdopodobnie w przesyłce znajdowało się urządzenie, o które nam chodziło, wraz z dokumentacją techniczną. Za taką wersją przemawiał fakt, że po otrzymaniu przesyłki nasz Irakijczyk zniknął i zerwał kontakty z rodziną. Nasze służby wywiadowcze doniosły, że o miejscu jego pobytu może wiedzieć kilku członków jego rodziny – dwaj bracia i ojciec. Naszym zadaniem było ujęcie ich i zmuszenie do mówienia. Ojciec ukrył się podobno w wiosce Al-Nusra-el Sahid, oddalonej o 40 kilometrów na wschód od Bagdadu. Bracia natomiast mieli przebywać w wiosce Ibn-am Narkam, znajdującej się 60 kilometrów na zachód od stolicy kraju. Grupa „Harnasia” miała ująć starego, a grupa „Krochmala” zająć się braćmi. Śmigłowce wylądowałyby na 5 minut, a w tym czasie dwie grupy poszukiwałyby celów. Następnie maszyny ponownie miały wzlecieć w powietrze i skierować się do bazy Polskiego Kontyngentu Wojskowego.

      Tak pokrótce wyglądał plan. Czy misja się powiedzie? „Konar” przekazał nam, że „Wielki” nas ozłoci, jeśli się uda. A jak się nie postaramy, to nasze życie będzie gówno warte. Ciekawie nas zmotywował. „Wielki” to sam dowódca Wojskowych Służb Informacyjnych, generał brygady Marian Dobrowolski. Skoro szef miał nas ozłocić, to warto było dobrze wykonać robotę. Zresztą zawsze tak robiliśmy. O to szefostwo nigdy nie musiało się martwić. Ta misja od początku jednak wyglądała na inną niż wszystkie dotychczas. Po pierwsze, wezwano nas w trybie alarmowym, nagłym. Rzadko mieliśmy do czynienia z takim sposobem działań. Z reguły każda operacja była planowana kilka dni, rozpatrywano różne warianty. Teraz wyglądało na to, że informacja o miejscu pobytu celów misji pojawiła się nagle i szefostwo bało się zgubić trop. Zastanawiała też wielkość naszej grupy. Dotychczas działaliśmy w mniejszych zespołach, w różnych konfiguracjach, ale nigdy liczba głównych wykonawców nie przekraczała czterech. A tutaj etatowych było dwukrotnie więcej. Bez liczenia specjalsów. Oni mieli tylko osłaniać i w razie konieczności likwidować wskazane przez nas cele. Kolejną rzeczą dającą do myślenia było to, że w razie potrzeby mogliśmy na miejscu wykorzystać stacjonujących tam żołnierzy GROM-u. Oczywiście nie mieli prawa poznać szczegółów. Ich zadaniem było tylko wykonać nasze polecenia. To wszystko pozwalało spekulować, że cel naszej misji był wyjątkowo ważny – albo dla kraju, albo dla szefostwa naszej służby. Tak jak wcześniej wspomniałem, tylko „Konar” wiedział, jak się nazywa interesujący nas Irakijczyk i jakiego urządzenia szukamy. My mieliśmy tylko wykonać powierzone nam zadania.

      Z tych rozważań wyrwał mnie głos dowódcy misji, majora Rechulskiego:

      – Może się, żuczku, obudzisz w końcu? Miałeś sprawdzić łączność. Za trzy minuty lądujemy.

      – Mówiłem ci już, że nie lubię tych pedalskich gadek. Po co się ciskasz? Trzy minuty to kawał czasu, więc zdążę – odpowiedziałem.

      – To rób, żuczku, rób – odparł „Konar”.

      – Zero dwa do dwa dwa sześć zgłoś – wywołałem zespół „Harnasia”.

      – Zgłasza zero dwa – dało się słyszeć w słuchawce głos dowódcy grupy mającej za zadanie uprowadzić ojca naszego poszukiwanego.

      – Zero dwa, lądujemy za dwie minuty dwadzieścia sekund. Sprawdzić wyposażenie, bez odbioru – zakomenderowałem.

      Po chwili wywołałem zespół „Krochmala” i poleciłem im zrobić to samo. Następnie zwróciłem się do „Konara”:

      – Było tyle płakać? Z wiekiem robisz się marudny jak baba.

      – Oj, żuczku, żuczku. Mówiłem ci, że mam zamiar odejść na emeryturę? Swoje odsłużyłem. Czas przejść do prywatnego biznesu. Kasa większa, częściej w domu. Córka w tym roku maturę pisze, potem pójdzie na studia i zostanie kimś. A jej stary kupi sobie działkę i będzie tam spędzał dużo wolnego czasu.

      – Działkę to możesz kupić od pierwszego lepszego dilera. Chłopie, nie wyobrażam sobie ciebie, jak sadzisz pietruszkę i podlewasz marchewkę. Biznes prywatny dobra rzecz, ale ilu znasz chłopaków od nas, co z roboty odeszli, a po roku byli wrakami człowieka? Prawie każdy. Robota uzależnia. Adrenalina, te sprawy… Na działce długo nie usiedzisz – stwierdziłem.

      – Ja to bym chyba se w łeb strzelił, jakbym się dowiedział, że na emeryturę idę – włączył się do rozmowy „Wacek”.

      – Ha, СКАЧАТЬ