Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska страница 105

Название: Noce i dnie Tom 1-4

Автор: Maria Dąbrowska

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-660-7613-6

isbn:

СКАЧАТЬ ktoś bliski umrze, minął, ale targała nią teraz bezsilna, jałowa i przesadna rozpacz sumienia. Czemuż odeszła spać i nie była przy śmierci matki? Czemuż buntowała się przeciwko życiu związanemu z nieszczęsnym losem obłąkanej? Na tak krótko potrzeba było mieć w sobie wielkoduszną ofiarną miłość, na niecałe trzy lata, a ona i na to nie potrafiła się zdobyć!

      Bogumił nadszedł znowu. We drzwiach zatrzymał się nieśmiało, zapytał: – Można? – a zbliżywszy się, usiadł i wziął żonę ostrożnie za rękę.

      – Może chcesz się czym zająć, Basiuchno? – zapytał. – To ci się zrobi lżej. Trzeba w Kalińcu kupić sukna do karawanu, no i dla ciebie chyba, i dla dzieci na jakie czarne sukienki. Kazałem zaprzęgnąć do karety… Może byś pojechała? Wiem, że ci smutno, ale przecież rozpaczać nie ma powodu. Jest moc roboty i ja sam nie mogę sobie dać rady. Przed eksportacją na pewno przyjedzie ktoś z rodziny, a i po pogrzebie wypadnie przyjąć gości obiadem. Trzeba wydać jakieś rozporządzenia w kuchni.

      Pani Barbara rozgniewała się – i gniew jej rósł za każdym słowem Bogumiła. Ona sama wie dobrze, czy ma powód rozpaczać, czy nie. Nikt nie może wiedzieć ani rozumieć, co się w niej dzieje.

      – Jeżeli ty jesteś na tyle obcy i zobojętniały, że możesz teraz myśleć o gościach, o przyjęciach, to sobie się tym zajmuj. Dla mnie śmierć jest zbyt straszną rzeczą, żebym mogła się z tymi głupstwami pogodzić. Nie znoszę tych wszystkich obrządków, przy których głównie idzie o to, żeby się najeść i napić. I żeby klechy miały okazję do pokazywania swoich magicznych sztuk. – Czekaj – nie odchodź jeszcze. – Gdzie są dzieci?

      Bogumił zatrzymał się posłusznie przy progu.

      – Tomaszek bawi się w pokoju służby pod okiem Józi, a dziewczynki są u nieboszczki. Wziąłem je ze sobą, żeby się przypatrzyły, jak babcię ubierają. Kazałem im narwać i przenieść kwiatów. Niech się nauczą, żeby nas umiały przystroić do trumny, jak pomrzemy.

      Zdenerwowanie pani Barbary doszło do szczytu. Czuła, że nie wytrzyma, by nie powiedzieć czegoś obelżywego. I powiedziała:

      – Jaki ty jesteś gruboskórny. Dzieci w to wciągać! I jeszcze w taki sposób.

      Ale czuła, że to nie dosyć, że musi się do reszty zapomnieć.

      – Wyście wszyscy sprościeli, schłopieli – mówiła drżąc. – Wszyscy jesteście bez nerwów, bez uczuć. Cały wasz ród. Czy to ja nie pamiętam twojej matki? Była przy zdrowych zmysłach, ale mówić z nią było jeszcze mniej o czym niż z mamą! A ja moją matkę pamiętam, kiedy była pełną inteligencji kobietą i stanowiła dla nas, dzieci, niezastąpione towarzystwo. I zdycham z żalu, że już reszta tego życia przepadła raz na zawsze, a ty mi zawracasz głowę obiadami dla gości!

      Umilkła, zatchnąwszy się prawie ze wzburzenia, ale słowa, które wyrzekła, zdawały się brzmieć dalej, jakby krzyczane przez wszystkie sprzęty dokoła.

      Bogumił patrzył na nią okrągłymi oczyma i mienił się na twarzy. I nic nie rzekłszy, wyszedł.

      Pani Barbara ochłonęła raptownie. – Czemu to – myślała z przerażeniem – trzeba aż coś tak strasznego powiedzieć, żeby się uspokoić? – Bogumił nie wydawał jej się już nieczułym ani prostakiem. Właściwie już wtedy, kiedy był przyszedł, miała zamiar zająć się przygotowaniami do pogrzebu, pomóc mu. Ale obraziła się, że on ją do tego namawiał. Śmiał uważać jej żałość za przesadną! A teraz stało się, sama wymierzyła sobie zadośćuczynienie i oto razem z wybuchem irytacji przemijała rozpacz, znikała męka wyrzutów sumienia, ustępując miejsca pogodnej melancholii. Bądź co bądź, matka umarła w postaci, w jakiej nie mogła być już dla niej niczym prócz utrapienia, i pani Barbara odzyskiwała ją nagle we wspomnieniu taką, jaką wspominać było czymś miłym i potrzebnym dla życia, odnajdywała ją przytomną, młodą, nie zamazaną przez okrutną rzeczywistość ostatnich lat.

      I radując się prawie, ubrała się co żywo do drogi, a potem pobiegła odszukać Bogumiła. Miotał nią strach, że mogło z nim się coś stać po jej słowach.

      – Pan poszedł z pisarzem do kancelarii – objaśniła ją Józia i pani Barbara poczuła się dotknięta: – A więc do tego stopnia nic go to nie obeszło, że poszedł sobie z pisarzem do kancelarii?

      Nie był jednakże w kancelarii. Siedział na ganku przed domem i palił papierosa. Nie był zajęty.

      – Jadę – rzekła pani Barbara. – Nie uważaj na to, co gadałam. Człowiek się robi czasem taki niepoczytalny.

      Wstał i podjął skwapliwie:

      – Ja to przecież rozumiem. Jak sobie pomyślę, ile ty już przeszłaś, biedaczko, w tym życiu ze mną, to i tak cię podziwiam, że się tak trzymasz, że jesteś taka dobra.

      – Nic nie przeszłam – zaprzeczyła. – I wcale nie jestem dobra. Ty jesteś dobry. Ty jeden tylko na świecie – oznajmiła szorstko.

      Klimecki podjechał przed sień, dziewczynki siedziały w karecie, chciały podwieźć matkę do bramy.

      Koło południa pani Barbara była już w domu z powrotem. Przywiozła chudą szwaczkę, sztukę czerni do karawanu i satynki na suknie – dla siebie czarnej, a dla dzieci czarnej w białe kropki. Wzięto się zaraz do roboty i nad wieczorem wszystko już było jako tako poszyte.

      Eksportację do kościoła w Małocinie wyznaczono na dzień następny. Nie można było zwlekać, gdyż jak to bywa latem, po zimnach i deszczach nastał męczący wilgotny upał i ciało nie mogło stać.

      Rano tego dnia po raz ostatni zaprowadzono dzieci na próg pokoju, w którym leżała babcia. Bił stamtąd duszny zapach więdnących akacji pomieszany z obcą, słodką i mdlącą wonią, od której dziewczynki pobladły. Mnóstwo bab wiejskich klęczało dokoła trumny i to jeszcze zwiększało zaduch. Dzieci folwarczne, poszturchując się i gromiąc wzajemnie, tłoczyły się w sieni. Agnisia pociągnęła ojca za rękaw i szepnęła:

      – My nie widzimy babci.

      Ojciec schylił się i chciał ją podnieść do góry, ale pani Barbara rzekła raptem: – Zostaw, zostaw, to straszne.

      I zakrywszy twarz ręką, wycofywała się z tłoku. Bogumił spojrzał i ujrzał, że z prawego nozdrza żółtej, boleśnie zaostrzonej twarzy, spoczywającej w kwiatach, zaczyna wybiegać opornym, zatrzymującym się strumyczkiem gęsta, brunatna ciecz. Śród modlących się ludzi spostrzeżono to także, wszczął się rozruch. Zaczęto się cisnąć ku wyjściu. Dały się słyszeć głosy: – Krew z nosa poszła… krew z nosa… Może nieboszczka nie umarła? Wszelki duch Pana Boga chwali! – Bogumił Niechcic powiedział głośno i dobitnie: – Uspokoić się. Toć każdy z was po śmierci taką ­posoką w ziemię pociecze. Panie Katelba! Stelmach! Zamkniemy trumnę.

      – To straszne – powtarzała pani Barbara, gdy się z dziećmi znalazła na powietrzu.

      – Co straszne? Mamusiu, co się stało? – usiłowała dowiedzieć się Agnisia.

      Zobaczyła nagle, że matka płacze, i zamilkła.

      Ojciec przyszedł na nie wyjrzeć.

СКАЧАТЬ