Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska страница 106

Название: Noce i dnie Tom 1-4

Автор: Maria Dąbrowska

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-660-7613-6

isbn:

СКАЧАТЬ siwych koni, zbliżał się pomału od podwórza. Był tak wysoki, że gałęzie drzew ocierały się z chrzęstem o jego wierzch. Czarno ubrani panie i panowie błąkali się grupkami dokoła zajazdu, siedzieli na ławeczkach pod kasztanami, wchodzili do domu, wychodzili. Miejscowi ludzie podawali jeden drugiemu zarządzenia dotyczące sformowania orszaku. Agnisia i Emilka nie wiedziały, kto je wśród czarnych welonów całuje, i dopiero po chwili rozpoznały wujenkę Ostrzeńską oraz panią Holszańską. Nie poznały za to matki pod przejrzystym czarnym woalem na twarzy i przybiegły do niej dopiero, gdy usłyszały, jak mówiła do Naści: – Musisz zostać z Tomaszkiem. Nie mogę dziecka brać ze sobą. Pójdziesz jutro na pogrzeb.

      Wynoszono trumnę, pani Barbara patrzyła na to surowo, a gdy zaczęto ją wciągać na karawan, rzekła, zamknąwszy oczy:

      – Jezus Maria, oni mamę upuszczą.

      Bogumił poszedł pomagać, potem wrócił, powiedział: – Wsiadać już, wsiadać – zapakował dziewczynki, Józię i panią Barbarę do karety, zamknął drzwiczki, a sam pozostał na zewnątrz.

      – A tatuś? – zawołały dzieci, rozczarowane.

      – Tatuś pójdzie piechotą.

      – My byśmy też chciały iść z tatusiem piechotą – zaczęły obie prosić i póty się kręciły, aż pani Barbara zatrzymała karetę i rzekła: – No, to idź z nimi, Józiu.

      Dziewczynki w mgnieniu oka przebiegły na poprzek drogę, przeskoczyły rów i znalazły się na twardej gładkiej steczce[197], którą szedł ojciec. Spojrzał na nie i rzekł: – Idźcie spokojnie. – Szły tedy jak najciszej jedna za drugą, gdyż na steczce można się było tylko w pojedynkę pomieścić. Drogą i steczką za rowem szło prócz nich wielu innych uczestników eksportacji. Szedł między innymi wuj Daniel, paląc cygaro i coś nucąc pod nosem. Pojazdy wlokły się skrzypiąc, karawan posuwał się ostrożnie, a przy trumnie siedzieli stelmach i ogrodnik, bo choć była przymocowana, ale zawsze na dołach trzeba było uważać. Na przedzie kroczył kościelny, Tomasz Kolański, zwany „mały”, syn znachorki, dzierżąc ogromny krzyż, podtrzymywany nadto przez zarzuconą na kark taśmę i jakby ukośnie wyrastający mu z brzucha. Obok niego szedł organista w komży, który, gdy skręcano na szosę, zabeczał znienacka tak, że aż wszyscy się zlękli:

      Kto się w opiekę poda Panu swemu

      a całym sercem szczerze ufa jemu…[198]

      Podchwytywano śpiew to tu, to tam, jak wszczyna się wiatr, szemrząc zrazu niepewnie tą lub ową gałęzią, aż po chwili zabrzmiało tłumnie:

      śmiele rzec może: mam obrońcę Boga,

      nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga –

      żadna straszna trwoga…

      Ale nikt z państwa nie śpiewał – najwyżej mruczeli z cicha. Śpiewała służba folwarczna i ludzie ze Starego Serbinowa.

      W kościele dziewczynki zgubiły ojca i musiały się trzymać Józi, która wepchnęła się z nimi w jedną z ostatnich ławek. Na dworze zmierzchało, a tu wewnątrz była już noc zupełna, płonęło mnóstwo świec, ławka, gdzie dzieci siedziały, ruszała się i kołatała. Tuż nad głowami był chór, w którym organy dudniły basem – bu-bu-bu.

      Nazajutrz wszyscy, kto miał być na pogrzebie, pojechali prosto do Małocina. Było jeszcze więcej osób niż na wyprowadzeniu. Z daleka z Kujaw poprzyjeżdżali rozmaici sąsiedzi pani Adamowej Ostrzeńskiej, jeszcze z czasów jej młodości, gdy żyła na wsi. Przybył nawet radca Joachim Ostrzeński z Piekar Wielkich.

      Niechcicowie późno wyjechali na cmentarz, gdyż do ostatniej chwili spodziewali się, że może Julian Ostrzeński przyjedzie z Petersburga. Doczekali się jednak tylko Lucjana Kociełła, który przybył ranną kurierką do Kalińca, a z Kalińca – dorożką. Był sam, córki jego bawiły u ciotki na Litwie. Z nim wyruszyli do Małocina. Już w drodze spotkali posłańca, który niósł depeszę od Juliana. Nie mógł przyjechać.

      Do obiadu w Serbinowie usiadło tego dnia koło trzydziestu osób, tak że musiano dostawić stoły z czeladnej kuchni, zaś pan Woynarowski z Pamiętowa pożyczył swego kucharza. Dzieci Niechciców jadły osobno, a gdy skończyły, Tomaszka położono spać, a dziewczynki pobiegły do ogrodu i spoza krzaków jaśminu patrzyły przez otwarte drzwi na biesiadujących. Ojciec zobaczył je tam ze swego miejsca, wstał, wyszedł na werandę i zawołał, by przyszły. Pani Barbara przywiodła je do krzesła, na którym siedział otyły pan o czerwonej twarzy i spadających aż na piersi białych wąsach.

      – To są – rzekła – panie radco, moje córki. Ukłońcie się, dziew­czynki.

      Pan położył każdej z nich na głowie ciężką rękę i pytał:

      – Jak wam na imię, dziewuszki? Co? Mówcie głośniej. Agnieszka i…? Emilia? Emilia… Ładne imiona. Ładne. Przywieźże mi kiedy te panny do Piekar, kochasiu.

      Inni goście też wołali dzieci ku sobie, wypytując je o to lub owo. Pani Holszańska pytała, czy Józia nauczyła je wierszyka: „Kto ty jesteś? Polak mały”[199], który musiała umieć z ochronki. Odpowiedziały, że nauczyła, i na żądanie zaczęły mówić jednogłośnie:

      Kto ty jesteś? Polak mały.

      Jaki znak twój? Orzeł biały.

      Wszystkie twarze obróciły się ku nim, a one zawstydziły się, zacięły i znienacka zamilkły. Agnisia spąsowiała, Emilka zaczęła płakać. Wyprawiono je prędko do drugiego pokoju i przerwany gwar zadźwięczał na nowo przy stole.

      Nie zasiadywano się jednak przy nim długo. Niebawem kolasy i bryki zaczęły jedna za drugą odwozić gości, potem sprzątnięto ze stołu, jakiś czas dochodziły jeszcze z kuchni odgłosy zmywania statków, a w końcu powszednia cisza zaległa cały dom. Bogumił poszedł w pole, pani Barbara usiadła na chwilę przed sienią, żeby odpocząć. I natychmiast zdrzemnęła się i zaczęła śnić, że po bruku jedzie prędko karawan, ale miejski, z baldachimem, taki, na jakim chowano Teresę. Z tyłu biegną ludzie i usiłują wsunąć pod baldachim otwartą trumnę, w której leży ktoś w meloniku na głowie. Melonik podskakuje od ruchu jazdy i zesuwa się coraz bardziej na nos nieboszczyka, podobnego na przemian to do tej, to do innej osoby. Pani Barbara nie może na to patrzeć – boi się, że brzeg melonika zedrze temu komuś skórę z nosa. Biegnie, chce ręką melonik odsunąć, poprawić, ale nie może trafić. Na koniec potyka się o kamień i otwiera oczy.

      Zbudziła się bez przerażenia, jakie podobne sny zazwyczaj wzbudzają. Natomiast wydało jej się, że ptaki przestały śpiewać i że wkoło panuje drętwa cisza. Tego się dopiero szalenie zlękła. Lecz nie przestały śpiewać, tylko ona odeszła tak dziwnie daleko, że z trudem odzyskiwała zmysły. Wnet usłyszała, że szczebiocą jak zawsze, i już to tylko jedno wydało jej się takim nadmiarem życia.

      Patrzyła na chmurzące się niebo. Po tle świecącym od skrytego w mgłach słońca mknęły popielate rozwiane obłoki. Mknęły coraz to inne, lecz obraz nieba pozostawał niezmienny.

      – Cóż stąd, że umieramy? Życia jest wciąż tak dużo – majaczyła pani Barbara. – Wszystko mija, a nic się, nic się nie zmienia. Po złotym tle wciąż płyną szare obłoki… O, jak mnie ta myśl uspokaja – westchnęła.

СКАЧАТЬ