Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska страница 104

Название: Noce i dnie Tom 1-4

Автор: Maria Dąbrowska

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-660-7613-6

isbn:

СКАЧАТЬ Czy ja jestem już grzeczna? Już grzeczna?

      Bogumił przesiadł się wtedy na łóżko i zdjąwszy płatki z oczu chorej, objął staruszkę, kołysał ją w ramionach i mówił:

      – Grzeczna, grzeczna jak dziecko.

      Pani Barbara poszła tymczasem do sypialni. W miejscu, gdzie stało przypadkiem krzesło przy stoliku z lustrem, usiadła i założywszy na piersiach ręce, kiwała się z przymkniętymi oczyma. Dzieci zahałasowały w jadalnym. Syknęła, otworzyła oczy, a mając przed sobą lustro, patrzyła w nie i tak patrząc, ujrzała nagle swe pierwsze siwe włosy. Były dziwne, nienaturalnie sztywno się wijące przy czarnych, prostych. Strasznie się zlękła tych włosów. – Boże – pomyślała z rozpaczą. – Ostatnie lata młodości. Starość się zbliża, a ja zamiast żyć, muszę się borykać z takim nieszczęściem. A to może trwać lata – przypomniały jej się słowa doktora. Było jej tak, jakby ciężki stan matki pozbawił ją czegoś, co gotowe czeka do przeżycia, czeka na nią i czekać będzie na próżno. A więc żywiła jeszcze jakąś nadzieję? Na co? Nic określonego nie było już jej przedmiotem. A jednak trwała i wciąż wróżyła coś innego niż to, czym żyć przypadło.

      – A kiedy będę wreszcie wolna, będzie już nie czas – majaczyła, i wtem wzdrygnęła się, uprzytomniwszy sobie, że wolna – znaczy sama. – W imię Ojca i Syna – westchnęła, nie mogąc znaleźć innych słów na odżegnanie złych myśli. A potem zaczęła chaotycznie powtarzać jakieś wiersze, oderwane zdania z Mickiewicza, ze Słowackiego: „Anioły stoją… anioły stoją na rodzinnych polach…”, „Postój, ach, postój, hułanie czerwony…”[194], „Polały się łzy me czyste, rzęsiste… rzęsiste… rzęsiste…”[195].

      23

      Wkrótce po wstrząsie z tabaką – a było to już w trzecim roku jej pobytu w Serbinowie – babcia pewnego dnia ubrała się w aksamitny stroik na głowę[196] oraz w ciężką watowaną rotundę i tak ubrana wymknęła się z domu wcześnie rano, coś o siódmej godzinie. Sunęła z takim pośpiechem, że nim ludzie, którzy ją zobaczyli, dali do dworu znać, skręcała już na szosę. Bogumił kazał dać co żywo bryczuszkę, wsiedli oboje z panią Barbarą i dogonili babcię już prawie na samej granicy Serbinowa. Pozwoliła się z łatwością zabrać, gdyż jej powiedzieli, że jadą w tę samą stronę.

      Po powrocie z tej wyprawy babcia dostała dreszczów i gorączki. Zgrzała się widać, idąc ciężko ubrana, a w powrotnej drodze musiało ją zbyt nagle owiać zdradzieckie tchnienie marcowe.

      Lekka grypa nie trwała długo, po tygodniu babcia wstała, lecz jakoś na dobre przyjść do siebie nie mogła. Niebawem znowu się położyła, gorączka zaczęła wracać, ale już nie na tle zaziębienia, tylko na jakimś innym. Doktór mówił, że zaatakowane są nerki, dawał się też we znaki ciężki rozstrój żołądka. Mijały dnie, tygodnie, nawet miesiące, a stan chorej się nie polepszał. Wychudła, nie przyjmowała prawie pokarmów, nazywając wszystko wstrętnym i płacząc, że ją naumyślnie źle karmią. Osłabła tak, że trudno jej było nawet stanąć o własnej sile, zaś niewysoka gorączka trzymała się uparcie, spadając tylko w południe. Pani Barbara sypiała teraz nawet przy matce na zmianę z Bogumiłem. Co dzień też po trzy, cztery razy zakładała termometr, męcząc przy tym i siebie, i matkę, która uważała to za znęcanie się nad sobą i zawsze w czasie mierzenia gorączki strasznie jęczała. Ale pani Barbara tyle nadziei pokładała w tym termometrze. A nuż wreszcie pokaże jakąś odmianę. Termometr jednak jak urzeczony wskazywał ciągle to samo.

      Sprowadzano coraz innego doktora, Michalina Ostrzeńska przywiozła nawet raz jakąś znakomitość chwilowo bawiącą w Kalińcu. I znakomitość, i miejscowi lekarze mówili, że stan nie jest beznadziejny, radzili to lub owo, zostawiali po sobie smugę chwilowego pokrzepienia na duchu, ale Niechcicowie widzieli, że babcia gaśnie z dnia na dzień. Tak że nawet w końcu posłano po księdza, który jednak z powodu nieprzytomności chorej mógł ją tylko namaścić świętymi olejami. Dopiero w czerwcu pewnego wieczora gorączka nagle spadła. Pani Barbara nieufnie badała przez chwilę termometr, strząsała go, pocierała, sprawdzała podnoszenie się rtęci.

      – Zasnęła – rzekł po cichu Bogumił, schyliwszy się nad babcią. – Idź się trochę położyć, Basiuchno. Ledwo stoisz na nogach. Ja zostanę.

      – Dobrze – odparła, gdyż w istocie ostatnie kilka nocy nie spała. – A lekarstwo kiedy dawałeś?

      – Przed pół godziną. Jak się zbudzi, dam znowu. Idź, kochanie. Zdaje mi się, że najgorsze minęło.

      Pani Barbara odeszła bez radości, z mdłym poczuciem, że najgorsze bynajmniej nie minęło i że jeżeli to ma być wyzdrowienie, oznacza ono tylko powrót do niedoli bez wyjścia.

      Ale zrobiło jej się wszystko jedno. W ostatnich czasach tak bardzo się wymęczyła, że ogarnęło ją tępe i błogie przy tym zobojętnienie. Po tylu zgryzotach, szarpaninach i niepewnościach przestała raptem cierpieć. Nie chciała o niczym wiedzieć, rozebrała się, położyła w chłodnej zbawczej pościeli – było to prawie szczęście.

      Bogumił siedział tymczasem w czerwonym aksamitnym fotelu babci. Coś mu się zaczynało śnić, był również na pół przytomny. Nagle otworzył szeroko oczy – babcia się poruszyła. Zobaczył, że trzymała teraz ręce na kołdrze. Przebierała palcami, jakby coś chciała zagarnąć czy ująć żałosnym gestem niemowlęcia i umierającego, pierwszym i ostatnim gestem człowieka na ziemi. Wstał i podszedł do łóżka, potrącił stolik, łyżeczka oparta o szklankę zabrzękła; chciał dać lekarstwo, ale ujrzał, że babcia drży.

      – Czy zimno? – spytał troskliwie.

      – Nie, zimno mi nie jest – odparła przytomnie i ze zdziwieniem, lecz dygotała coraz mocniej, tak że Bogumił objął ją ramionami i mówił:

      – Nie bój się – nie bój… nie bój…

      Nad ranem pani Barbara zerwała się z ciężkiego snu, poczuwszy na czole rękę Bogumiła.

      – Chodź, kochanie – powiedział – mama zamknęła oczy.

      Pani Barbara zaczęła się w milczeniu ubierać. Agnisia zbudziła się i pytała:

      – Mamusiu, co się stało? Co tatuś powiedział?

      – Nic, śpij dziecko. Idziemy do babci.

      Pani Adamowa Ostrzeńska leżała przykryta już nie kołdrą, lecz prześcieradłem po szyję. W głowach łóżka na słupku od kwiatów paliła się zdjęta ze ściany gromnica. Okno było otwarte, ogród szarzał pod niebem bez barwy. Od czasu do czasu słychać było głosy pierwszych ptaków, brzmiące świeżo i przenikliwie.

      – Pomóż mi zestawić kaktusy – szepnęła pani Barbara, krzątając się i płacząc. – I daj krzesło. Niech tu stoją przy mamie. Tak je zawsze lubiła.

      Gdy wstał dzień, Bogumił wysłał Katelbę do Nieznanowa po trumnę i do Małocina, żeby zawiadomić parafię. Listy do Kalińca wysłał był już o świcie przez mleczarza. Chciał jeszcze, żeby Katelba nadał w Nieznanowie depeszę do Juliana Ostrzeńskiego i do Lucjana Kociełła, ale nie znał dokładnie ich adresów i poszedł zapytać o to panią Barbarę. Po niezdolnym do rozpaczy oszołomieniu pierwszej chwili zamknęła się teraz w salonie i СКАЧАТЬ