Название: Nasturcje i ćwoki
Автор: Marcin Szczygielski
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Поэзия
isbn: 978-83-60000-60-1
isbn:
Rozdział 3
W redakcji mój dobry humor pryska jak bańka mydlana, bo pierwsze, co widzę na moim biurku, to ogromna żółta kartka przylepiona do komputera: „Proszę o informacje na temat pierwszego prezentu dla czytelniczek do wtorku. Pozdrawiam serdecznie. Nacz. Red. Kinga”. Jeszcze nie spotkałam nikogo, kto na samoprzylepnej notatce pisałby „pozdrawiam serdecznie”, że o podawaniu stanowiska nie wspomnę. Nie mam bladego pojęcia, co można by zaproponować i jak to zdobyć. Agnieszka radzi, żeby poszukać w internecie albo ostatecznie w książce telefonicznej wszelkich producentów taniego badziewia. W sumie to jakiś pomysł, więc sama przynoszę jej do przejrzenia „Panoramę Firm” od Elizy. Robię sobie kawę i postanawiam odpocząć przy „Cosmo”. Zanim jednak udaje mi się wciągnąć w pierwszy artykuł, przysiada się Zuzanna. Jakby nigdy nic – ta to ma tupet. Rzucam jej mordercze spojrzenie.
– Hej – mówi Zuzanna. – Masz coś z oczami?
– Z oczami? – pytam lodowato.
– Tak mrużysz.
– Wcale nie mrużę. I w ogóle… – przerywam, bo przecież obiecałam sobie, że się do niej więcej nie odezwę.
Zuzanna rozsiada się wygodniej.
– I co? Masz już dla nas gadżet?
– Mam – kłamię bez zmrużenia oka. – Znakomity.
– Tak? Jaki?
– Niespodzianka – odpowiadam zgryźliwie.
– Niespodzianka… – uśmiecha się Zuzanna lekko. – Słuchaj, jaką ja niespodziankę miałam wczoraj!
Milczę wymownie, ale jej to zupełnie nie zraża i zaczyna opowiadać. Kiedy Zuzanna zacznie kłapać dziobem, nic i nikt jej nie powstrzyma.
– Wyobraź sobie, stoję sobie na rogu Wilczej i Emilii Plater, godzina wczesna, bo dopiero po ósmej wieczorem. Czekam na tego mojego bałwana już prawie dziesięć minut przy krawężniku, aż tu nagle podchodzi jakiś gnojek. Całkiem sympatyczny, więc zachowuję się neutralnie. A on pyta: „Czy można?”. Nie wiem, o co chodzi, ale ponieważ mam postawę otwartą – sama powiedz, czy ja nie mam otwartej postawy? – i generalnie jestem za wolnością w każdym sensie rozumienia tego słowa, więc mówię, że można. On mnie pyta: „To gdzie?”. Skojarzyłam sobie te dwa pytania i pojęłam, że pyta, gdzie można. Ponieważ, tak jak powiedziałam, prezentuję postawę tolerancyjną i otwartą, odparłam, że wszędzie. A wtedy on mnie pyta, ile to ma kosztować. I wtedy mnie oświeciło. Zadziwiłam się, ponieważ ja zupełnie nie wyglądam na kurwę – sama powiedz, czy ja wyglądam na kurwę? – no, ale widać czasy się zmieniają i dziś nawet kurwa może wyglądać jak człowiek. Poniekąd nawet się ucieszyłam, że taka jestem jeszcze atrakcyjna, że mnie na ulicy zaczepiają młodzi całkiem sympatyczni faceci, nawet jeśli mnie biorą za kurwę, bo przecież do szpetnej by nie podeszli, nie? No więc zrobiło mi się miło, ale i zaintrygowało mnie, na ile taki facet może mnie wycenić, mówię ci, miał może ze dwadzieścia lat, nie więcej. Powiedziałam mu zatem, że dokładnie tyle, na ile wyglądam, ani grosza mniej, ani więcej i jak on myśli, ile to jest. A on, wyobraź sobie, patrzy na mnie i patrzy, ja się uśmiecham miło, a ten baran, ćwok ostatni mówi mi: „mam sto złotych” i czy to wystarczy. Wiesz, no powiem ci, że jakby mnie w twarz zdzielił. Oczywiście ja nie wiem, jakie są stawki i nie sądziłam, że mi powie: co najmniej tysiąc. Ale sto złotych? Po prostu poczułam się upokorzona. Pytam go więc, jak on sądzi, co ja mam sobie za te sto złotych kupić – patyczki do uszu czy co? I czy normalna kobieta może się zgodzić na harowanie za taką kasę? Jakkolwiek by było, to jest ciężka praca, szczególnie jeśli się trafi taki nieopierzony, niewydarzony gówniarz. I zapytałam go także, jak on by się poczuł, gdyby jakaś baba chciała, żeby ją przeleciał za sto złotych? Choć pewnie żadna by nie chciała, bo gdyby chciała, to on by nie musiał chodzić na dziwki. Ale – dodałam– jak ktoś ma małego, to mu nic innego nie pozostaje i żeby sobie raczej wziął do serca, że jeśli już ma takiego małego, nie powinien tego rozmiaru przekładać na inne sfery życia, w tym na honorarium dla damy, bo to się nie da przełożyć i dla damy rozmiar nie ma znaczenia, bo obojętne, czy klient ma dużego, czy małego, dama tak samo się nagimnastykuje, szczególnie przy takiej pogodzie, a wiesz, ciepło nie było. I powiedziałam mu jeszcze, żeby lepiej sobie to sto złotych głęboko schował, bo biorąc pod uwagę jego poziom intelektualny, zapewne nie było mu łatwo takie pieniądze zarobić. Jeśli mu się to udało, niech lepiej je przeznaczy na czarną godzinę, bo kiedy tak na niego patrzę, jestem pewna, że taka czarna godzina – jedna z wielu w jego życiu – jest tuż za progiem. A jeśli nie ma instynktu samozachowawczego i nie myśli o przyszłości, to żeby lepiej za te sto złotych sobie zrobił operację plastyczną, przynajmniej jedną, bo przydałoby mu się kilkanaście. I najlepiej, żeby zaczął od uszu, bo równie odstających, jak żyję nie widziałam i szczęście, że nie ma dziś wiatru, bo zapewne odfrunąłby na tych małżowinach niczym słoń Dumbo. Tu mi się koncept skończył, a ten baran, słuchaj, stał jak przymurowany z otwartą gębą przez chwilę, po czym się rozryczał. Nigdy jeszcze nie udało mi się wywołać łez u mężczyzny, a wierz mi, próbowałam na wszelkie sposoby milion razy. Znowu zatem zrobiło mi się miło, bo mnie ten niespodziewany sukces wzruszył, poklepałam go po ramieniu i powiedziałam, żeby się tak nie przejmował, bo właściwie tych uszu takich znowu bardzo urbanoidalnych nie posiada. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy by go nie zaprosić na piwo albo na lody, ale wtedy podjechał ten mój kretyn, spóźniony prawie piętnaście minut, wyskoczył z samochodu i wrzasnął: „Kto to jest?!”. To było a` propos tego chłopaka. Jest potwornie zazdrosny i potem mi powiedział, że jak nas zobaczył – ja, wiesz, z ręką na ramieniu tego gościa, facet we łzach, to był pewien, że to mój kochanek, którego właśnie odstawiłam od piersi. Ja mu mówię, że to nikt nie jest i żebyśmy jechali, a on na to: „Już ja widzę, co się tutaj dzieje. Zatłukę cię, gnoju jeden!”. I bach, trzasnął tego chłopaczynę. Ja mu mówię, żeby dał spokój, a on na to: „Spałaś z nim! Przyznaj się!”. Więc odparłam, żeby nie był idiotą, że z nikim nie spałam i w ogóle nie znam tego pana, który po prostu wziął mnie za kurwę, jak tak stałam na ulicy, kiedy on się spóźniał. Wiesz, teraz sobie myślę, że nie powinnam była tego mówić, ale wtedy wydawało mi się to dobrym pomysłem. Szczerość i te sprawy – zresztą znasz mnie – szczerość to moje drugie imię. A to był błąd, bo on się rzucił na tego chłopaka i sprał go na kwaśne jabłko. Nagle – łups – wyskoczyło dwóch gliniarzy, złapali jednego i drugiego, wsadzili do samochodu i zabrali na posterunek, a ja zostałam sama na środku Wilczej obok zamkniętego samochodu tego mojego idioty. Musiałam wracać metrem do domu i mało mnie szlag nie trafił, bo sama wiesz, jak tam wieje, a ja miałam na sobie pończochy ze względu na planowany miły wieczór z tym durniem. Szalenie fikuśne pończochy, takie przezroczyste w paseczki, no ale ciepłe to one nie są. Zresztą jakaś tłusta baba podarła mi jedną w tym metrze. Nieważne. Wypuścili ich po godzinie. Ten mój baran jakoś się pozbierał, ale wiesz tak sobie myślę, że tamten chłopak to już nigdy nie pójdzie na dziwki. Teraz mi go trochę żal.
Zuzanna nabiera powietrza, bo prawie całą opowieść wysnuła na jednym oddechu. Wciągnęłam się wbrew mojej woli i nawet nieco mnie rozbawiła.
– Słuchaj – mówi Zuzanna – może pójdziemy na lunch?
W СКАЧАТЬ