Nasturcje i ćwoki. Marcin Szczygielski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Nasturcje i ćwoki - Marcin Szczygielski страница 3

Название: Nasturcje i ćwoki

Автор: Marcin Szczygielski

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-60000-60-1

isbn:

СКАЧАТЬ uważać, że jej dziecko jest najciekawsze i najładniejsze samo z siebie. Natychmiast jej to powiedziałam, a ona zapytała, dlaczego w takim razie przyjaźnię się z Agnieszką. Moja matka jak nikt na świecie potrafi zastosować chwyt poniżej pasa. Obraziłam się i poszłam do swojego pokoju, bo nie wiedziałam, co powiedzieć. Teraz bym wiedziała. Powiedziałabym, że przyjaźnię się z Agnieszką ze względu na mój bezinteresowny i bardzo silny instynkt opiekuńczy. Czyli z pobudek szlachetnych, a nie egoistycznych, chociaż rzeczywiście wyglądam obok niej jak słoneczko obok żarówki. Ale to nie ma żadnego znaczenia. Czuwam nad nią i pilnuję, żeby ubierała się jak człowiek – prawie tak dobrze jak ja; żeby umiała sobie zrobić staranny i odpowiedni makijaż – prawie taki jak mój; oraz żeby odnosiła sukcesy zawodowe niemal identyczne jak moje. Jest to zajęcie na pełny etat, bo Agnieszka ma non stop mnóstwo idiotycznych pomysłów. Na przykład uporczywie próbuje nosić zbyt krótkie spódnice, chociaż ma za długie nogi i wygląda w mini co najmniej śmiesznie. Uważam, że najlepiej prezentuje się w rzeczach długich i luźnych, które tuszują niedoskonałości jej figury, takie jak chorobliwie cienka talia oraz nieproporcjonalnie duży biust. Agnieszka nie jest typem intelektualistki niestety, ale przecież nie każdy może być profesorem. Mimo wszystko nie przyjmuje tego do wiadomości i zawsze ma coś do powiedzenia na każdy temat. Kiedyś zabierałam ją na redakcyjne kolegia, żebyśmy mogły potem ponabijać się z szefów, ale już tego nie robię, bo kilka razy nieźle najadłam się przez nią wstydu. We „Wszy” na przykład wdała się raz w publiczną dyskusję o zmianie klimatu na kuli ziemskiej. Gadała z naczelną przez pół kolegium, a ja w ogóle nie mogłam się włączyć. Zresztą co mnie obchodzi efekt cieplarniany? A ta gęś plotła i plotła, nie zdając sobie sprawy, że naczelna wyłącznie dla uciechy wypycha ją na szerokie wody komentarzy. W dodatku potem złośliwie zaproponowała Agnieszce napisanie artykułu o zmianach klimatu i ich wpływie na modę – zapewne tylko po to, żeby się pośmiać z efektu. Szczęśliwie udało mi się Agnieszkę odwieść od idiotycznego pomysłu z pisaniem, ale kosztowało mnie to mnóstwo nerwów.

      Jedyna sprawa, z którą całkowicie dałam sobie spokój, jeśli chodzi o Agnieszkę, to faceci. Ona bez przerwy zmienia chłopaków – zanim skończy z jednym, już ma drugiego. Same ćwoki, moim zdaniem. Ja stawiam na jakość, a nie na ilość. Co z tego, że facet jest szefem maklerów na giełdzie, ma skończone wyższe studia, wygląda jak Brad Pitt, jeździ sportowym BMW, pracuje jako wolontariusz w schronisku dla zwierząt i kupuje dziewczynie w prezencie laptopa czy platynowe kolczyki? Dla mnie mężczyzna musi mieć w sobie coś więcej. Agnieszka nie jest niestety wybredna, a w dodatku ma ogromnego farta, jeśli chodzi o poznawanie chłopaków. Trudno, nie wtrącam się – przynajmniej tak długo, dopóki sprawy nie zachodzą zbyt daleko i nie następuje wymiana jakichś kretyńskich deklaracji. Wtedy niestety muszę działać, żeby ta idiotka nie napytała sobie biedy do końca życia.

      Teraz pracujemy w miesięczniku „Stylle”. To nasza czwarta praca i jak dotąd trwa najdłużej, bo już prawie trzy lata. Ja jestem stylistką, a Agnieszka moją asystentką.

      Ludzie na ogół myślą, że praca stylistki to sama rozkosz, ale szczerze mówiąc, czasami to już chyba wolałabym przerzucać koks albo coś innego. Praca stylistki jest bardzo, bardzo ciężka. Trwa dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Trzeba wiedzieć, co i jak się nosi i w ogóle. Trzeba umieć dobierać dodatki. Trzeba ciągle myśleć. Trzeba być na bieżąco – oglądać Fashion TV i zagraniczne pisma, jeździć na pokazy mody oraz bardzo dużo chodzić po sklepach. Poza tym trzeba organizować sesje modowe, być na planie zdjęciowym, żeby mówić ludziom, co mają robić, i dopilnować, czy modele mają na sobie dokładnie to, co chcę, oraz czy dobrze stoją albo siedzą, to znaczy tak, żeby ubranie wyglądało atrakcyjnie. Kiedy już fotograf (a każdy fotograf to, moim zdaniem, patentowany leń i nierób, więc zawsze trwa to potwornie długo) wywoła zdjęcia i uda mi się go zmusić, aby przywiózł je do redakcji, muszę kazać grafikowi, żeby ułożył cały materiał (a wszyscy graficy to jeszcze gorsze obiboki od fotografów!), a następnie zrobić opisy, ile co kosztuje i gdzie to można kupić. Jako wrażliwa, nieprzeciętna osoba, posiadająca szerokie horyzonty oraz artystyczną duszę, czasami już po prostu nóg nie czuję czy głowy albo innych członków przez tę harówkę.

      Jakby tego było mało, nasza szefowa Kinga zrobiła mnie osobą odpowiedzialną za gadżety dołączane do pisma, co jest jawną niesprawiedliwością i wyzyskiem. Odbyło się to na zebraniu redakcyjnym, tak zwanej wyżymaczce. Przychodzimy, siadamy, a Pani nas wyżyma. Kinga w redakcji jest nazywana Panią – nie chodzi o panią w potocznym znaczeniu, czyli o panią Kingę, ale o Panią przez duże P, czyli Panią na włościach.

      – Czasy się zmieniają – wystękała tym swoim jęczącym głosem. – W miesięczniku nie liczy się już zawartość, trzeba przywabiać. Nęcić. Czym my nęcimy? Czym zanęcamy?

      Pytanie rzuciła w naszym kierunku, nie patrząc na żadną konkretną osobę. Wszyscy się przygarbili.

      – Proszę – powtórzyła Kinga tonem zakatarzonej nauczycielki. – Czym? Pani mi powie.

      Padło na Romkę, która jest redaktorem działu urody. Wybrała ofiarę, więc reszta zebranych odetchnęła na moment z ulgą.

      – Na ten przykład – zaczęła Romka, posłusznie podnosząc się z krzesła. – Dział urody…

      – Źle! – przecięła Pani. – Proszę, pani!

      Tym razem wskazała swoją zastępczynię Zuzannę. Zuzanna jest teoretycznie jej najbliższym współpracownikiem, a w dodatku pracuje w „Stylle” najdłużej ze wszystkich. Niemniej Kinga nie posługuje się jej nazwiskiem ani imieniem w codziennych kontaktach, bo Pani nie jest z nikim na ty. Ciekawa jestem, czy do swojego męża też mówi: „Proszę, pan teraz zdejmie spodnie, pan wywoła erekcję i odbędzie ze mną stosunek”. Bardzo możliwe, że tak to wygląda, o ile pan oczywiście jest sprawny w tej materii, bo ja na jego miejscu bym nie była. Pomijając przymioty charakteru, Pani ma bary niczym tragarz z Albanii i tak potworną lordozę, że w niektórych ciuchach wygląda jak dwaj klowni w cyrku przebrani za konia. Gdybyśmy żyli w XIX wieku, zaoszczędziłaby majątek na turniurach. Twarz Pani przypomina coś namalowanego przez Stasysa – podłużna, lekko wklęsła patelnia, po bokach oczy jak dwa ziarenka pieprzu i usta niczym kreska. Pani zawsze ma taki wyraz twarzy, jakby coś jej śmierdziało pod nosem, nawet kiedy się uśmiecha. Gdybym ja tak wyglądała, popełniłabym samobójstwo, zadbawszy uprzednio, aby nikt nigdy nie odnalazł mojego ciała.

      Zuzanna jako jedyna z redakcji nie przejmuje się Panią albo przynajmniej skutecznie udaje, co wychodzi na jedno. Ogólnie jest dość fajna, ale bywa niebezpieczna – w sytuacjach podbramkowych dba wyłącznie o własny interes za wszelką cenę. Na pytanie Pani unosi nieco ironicznie brew i odpowiada spokojnie:

      – Nie mam pojęcia, czym zanęcamy, skoro zawartość pisma nie ma znaczenia. Prawdopodobnie niczym.

      – Brawo – jękliwie odparła Pani. – Niczym. Nie zanęcamy, a powinniśmy. A musimy. Rynek coraz trudniejszy, trudniejszy. Konkurencja. Walka. Proszę, czym zanęcają inni? Panna powie!

      Panna to ja. Nie jestem najmłodsza w zespole, ale wcale nie chodzi o mój wiek, ale o stan cywilny. Tylko ja i Agnieszka jesteśmy matrymonialnie początkujące, reszta to rozwódki, jedna wdowa oraz mężatki. Gdybym była młodsza, stan cywilny nie miałby znaczenia, mówiłaby do mnie „dziecko powie”, tak jak mówiła do naszej sekretarki, zanim ta wyszła za mąż i następnie po czterech miesiącach się rozwiodła. Teraz mówi do niej „pani”, chociaż Eliza jest młodsza ode mnie.

      – Eee, he, he… – odpowiedziałam rezolutnie i postanowiłam zaryzykować: – Okładka?

      – Źle! СКАЧАТЬ