Nasturcje i ćwoki. Marcin Szczygielski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Nasturcje i ćwoki - Marcin Szczygielski страница 2

Название: Nasturcje i ćwoki

Автор: Marcin Szczygielski

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-60000-60-1

isbn:

СКАЧАТЬ jak wygląda jego statystyczny czwartek. Stoi jak byk: J – d=18.40 – TV. To znaczy, że wraca zawsze przed siódmą do domu i włącza telewizor. Dziś mamy wyjątek – niedobrze. Zapisuję sobie odstępstwo od rutyny i chowam zeszyt. Co by tu zrobić? Może Agnieszka coś wymyśli.

      – To ja – mówię do Agnieszki, która nieco zdyszana odbiera zaraz po pierwszym dzwonku.

      – Cze, Zo – sapie w odpowiedzi. Idiotyczny pomysł z tym skracaniem. Wszystko skraca, przede wszystkim imiona. Ja według niej nie jestem Zofia, tylko Zo. W dodatku wymawia to trochę jak zoo i nie do końca wiem, co o tym myśleć. Ona jest Ag, Zuzanna – Zu i tylko nasza szefowa Kinga nie jest Ki, bo to brzmiałoby zdaniem Ag zbyt sympatycznie jak dla takiego upiora. Na Kingę mówimy zupełnie inaczej, ale o tym później. Wzdycham ciężko, ale nie będę się z nią teraz kłócić – może jak do mnie przyjedzie.

      – Możesz wpaść – mówię łaskawie.

      – Ojej…

      – Wpadnij – powtarzam z większym naciskiem.

      – Wiesz, bardzo bym chciała, ale umówiona jestem – odpowiada przepraszającym tonem.

      – Z kim? Chcesz powiedzieć, że ten ktoś jest ważniejszy ode mnie – od twojej wieloletniej, najbliższej przyjaciółki? Tej, która, nie bacząc na nic, zawsze jest obok ciebie w trudnych chwilach?

      Sięgam po szantaż, bo naprawdę nie chce mi się siedzieć samej w domu, a poza tym, jak mawia moja mama, każdy musi znać swoje miejsce w szeregu i wszelkie przejawy buntu trzeba wypleniać w zarodku. Nie lubię sytuacji, kiedy Agnieszka próbuje mi się sprzeciwiać, bo w końcu chyba ja lepiej wiem, co jest dla niej dobre, nie?

      – O Boże – mówi łamiącym się głosem Agnieszka. – Proszę cię. Ja naprawdę nie mogę przełożyć tej wizyty.

      – Jakiej wizyty? – warczę do słuchawki. Dlaczego nic o niej nie wiem? I dlaczego do diabła nie jestem zaproszona?!

      – Ojej – pojękuje Agnieszka. – Ojej, to naprawdę nic takiego. Jestem umówiona… eee… wiesz, w gabinecie jestem umówiona.

      Kręci. Czuję to.

      – W jakim gabinecie? U kogo?

      – O Boże. Wiedziałam, że tak będzie. Wiedziałam, że lepiej nic ci nie mówić…

      – CZEGO mi nie mówić?!

      – Umówiłam się u wróżki – cicho mówi Agnieszka.

      – Zwariowałaś – orzekam po krótkiej chwili. – Odwołaj tę wizytę. To może być jakaś sekciara czy coś. Co ty w ogóle wiesz na temat tej wróżki? To się źle skończy, tak przeczuwam!

      – Nie mogę odwołać. Zresztą to podobno świetna wróżka. Zaufana.

      – Zaufana? Zaufane są najgorsze. Za grosz takim nie ufam. Raz poszłam do zaufanej fryzjerki i efekt był tragiczny. Kto ci ją nadał?

      – Zu.

      Ach, Zu! I ja nic o tym nie wiem. Pakt z wrogiem za moimi plecami, konszachty i zdrada!

      – Zdradziłaś mnie. Ale trudno… Kim ja w końcu jestem? Nikim. Co ja dla ciebie znaczę? Nic. Ja tylko jestem przy tobie. Byłam przy tobie. Kiedy dzieje się coś złego, jak wtedy, gdy zleciałaś z huśtawki i rozwaliłaś sobie czoło. Kto wtedy był przy tobie? Kto niósł cię na rękach przez dwie ulice do domu? Ja. Ale to nic nie znaczy. Nic… – deklamuję cicho pełnym bólu, zdławionym głosem, który w moich kontaktach z Agnieszką na ogół potrafi zdziałać cuda. Ale nie tym razem.

      – O, Bożeńciu… Miałyśmy po siedem lat, a poza tym szłam sama. Zresztą nieważne – nie zdradziłam cię. Po prostu byłam przy rozmowie Zu z jakąś koleżanką, usłyszałam o wróżce i poprosiłam o telefon. To był taki impuls. Zadzwoniłam, a teraz muszę iść.

      – Dlaczego musisz? Dlaczego musisz? Ty nic nie musisz! Przełóż tę wizytę. Mogę iść z tobą!

      – Nie – mówi poważnym głosem. – Muszę iść sama. I nie mogę przełożyć tej wizyty, bo to byłby zły omen. Jeden facet, jakiś biznesmen (Agnieszka wymawia to jako „bizmes-men”), umówił się u niej na wizytę, nie poszedł i na drugi dzień zginął w wypadku motocyklowym. A w dodatku, wyobraź sobie, nigdy nie jeździł na motorze!

      – Bzdura jakaś. Kto ci o tym powiedział?!

      – No wróżka oczywiście – mówi zdziwionym głosem Agnieszka. – A któż by?

      Cwana ta wróżka, nie ma co. Próbuję jeszcze przez chwilę złamać Agnieszkę, ale przez telefon mam zbyt mało środków nacisku. Obrażam się zatem na pokaz i odkładam słuchawkę.

*

      Agnieszkę znam całe życie, to znaczy prawie całe, ale ponieważ nie pamiętam okresu poprzedzającego nasze poznanie, więc właściwie całe. Poznałyśmy się w przedszkolu. Mieszkałyśmy niedaleko siebie, nasze matki się znały, a zresztą w Siedlcach wszyscy się znają. Bo jesteśmy z Siedlec. Do przedszkola chodziłyśmy razem, odprowadzane raz przez jej matkę, a raz przez moją. W dodatku obie miałyśmy w szatni boksy z identycznymi kwiatkami – inne dzieci miały rybki, misie, a jeden chłopiec nawet kapustę i tylko my dwie kwiatki, w dodatku jednakowe. Pani z przedszkola powiedziała, że to nasturcje, ale chyba miała tylko taką fantazję, bo kwiatki były namalowane zupełnie schematycznie. W każdym razie zostałyśmy ochrzczone Nasturcjami, bo woźna, która wołała dzieci do szatni, gdy przychodzili rodzice, posługiwała się symbolami z szafek. Nie chciało jej się zapamiętywać imion, a poza tym mawiała, że „każdy bachor taki sam”. Kiedy przychodziła czyjaś matka i mówiła, że na przykład po Pawełka (to był ten od kapusty), woźna wkraczała do sali i ryczała pełną piersią: „Kapusta do domu!!!”. Matka tego Pawełka mówiła później, że on ma silne problemy emocjonalne przez tę kapustę i ona ma teraz z nim krzyż pański. Słyszałam, że niedawno obrobił sklep żelazny w Siedlcach razem z jakimś kumplem, ale nie wiem, czy też z naszego przedszkola. Na mnie i na Agnieszkę woźna wołała: „E! Nasturcje!” i to nam chyba nie zaszkodziło, bo nie mamy żadnych problemów emocjonalnych – przynajmniej ja.

      W szkole podstawowej siedziałyśmy w jednej ławce. Razem chodziłyśmy do liceum, do studium plastycznego. Zaraz po odebraniu dyplomów przeprowadziłyśmy się do Warszawy, żeby wyrwać się z prowincji i wieść życie światowe. Moja ciotka Jadzia z Siedlec, która ma różne kontakty i możliwości, załatwiła nam tu pracę w redakcji magazynu „Wykroje & Szycie”, w skrócie „Wesz”. Zostałyśmy asystentkami stylisty, starego pedała, który całymi dniami nic nie robił, tylko popijał czystą wódkę ze szklanki, dosypując do niej dla niepoznaki nieco herbacianych fusów i podkręcał sobie rzęsy zalotką. On też był z Siedlec, a ciotka miała na niego jakiegoś haka – dlatego nas przyjął. Ciotka Jadźka ma haka na całe mnóstwo osób i to jej ogromnie ułatwia życie, bardziej nawet niż pieniądze, których dorobili się z wujkiem Staszkiem na pięciu szklarniach z sałatą.

      Na początku w wydawnictwie płacili nam grosze, ale na nadmiar pracy nie narzekałyśmy, bo „Wesz” była kwartalnikiem, więc naprawdę zajęte bywałyśmy tylko raz na trzy miesiące, tuż przed oddaniem numeru do druku. „Wesz” padła oczywiście po niecałym roku, bo prawie nie przynosiła dochodu, ale przynajmniej miałyśmy już jakieś doświadczenia zawodowe do wpisania w CV. СКАЧАТЬ