Название: Koniec historii
Автор: Luis Sepulveda
Издательство: PDW
Жанр: Биографии и Мемуары
isbn: 9788373927155
isbn:
Jest kobietą, tak, i pod spokojnym monachijskim słońcem odkrywa, że mnie w dłoniach niewielki prostokątny kartonik. To bilet na pociąg z Monachium do Hesse. Nie ma pojęcia, gdzie znajduje się Hesse, ale nadała w dziwaczny sposób ważność temu biletowi, zamazując ołówkiem trzy litery i pozostawiając jedynie dwie, bardzo wyraźne litery „s”.
Wówczas dostrzega księdza. Jest wysokim, szczupłym mężczyzną, a czarna, sięgająca kostek sutanna dodaje mu jeszcze wzrostu.
– Pater Klaus? – pyta cicho.
– Wer sind Sie? – odpowiada ksiądz, a ona pojmuje, że łączy ich ten sam brak zaufania, więc nie podaje mu nazwiska, wyciąga ku niemu jedynie bilet.
Ksiądz ogląda bilet, chowa go starannie do kieszeni sutanny i gestem nakazuje, by poszła za nim.
– Odessa? – odważa się zadać pytanie, lecz ksiądz unosi palec wskazujący do ust i rusza przed siebie.
Kiedy podąża za nim przez zrujnowane ulice Monachium, myśli, że jeszcze tli się jakaś iskierka nadziei dla jej bliskich. Podróż z Karyntii do Bawarii była długa, w końcu znalazła się tutaj, obok ogniwa, które ma ją połączyć z „Odessą”, organizacją członków partii narodowo-socjalistycznej, która zdobywała tożsamości i listy żelazne, niezbędne do podróży do krajów o egzotycznych nazwach – Chile, Argentyna, Brazylia, Paragwaj.
Później, przy filiżance herbaty, ksiądz wskazuje jej kolejne kroki. Tłumaczy, że „Odessa” nie tylko wyciąga z Niemiec pozostałych przy życiu członków SS ściganych za zbrodnie wojenne, lecz również tych, którzy współpracowali z siłami nazistowskimi w różnych krajach Europy, szczególnie Chorwatów i Rosjan, którzy byli wolontariuszami SS. Dowiaduje się również, że „Odessa” oznacza dużo więcej niż nazwę miasta na Ukrainie, jest skrótem od Organisation der Ehemaligen SS-Angehörigen, organizacji dawnych członków SS utworzonej przez Ottona Skorzeny przy poparciu Kościoła katolickiego.
– Błogosławiony niech będzie arcybiskup Alois Hudal, kierownik duchowy wspólnoty katolików we Włoszech; błogosławiony niech będzie monsignore Karlo Petranović, biskup Zagrzebia; błogosławiony niech będzie monsignore Giuseppe Siri, arcybiskup Genui; błogosławiony niech będzie monsignore Karl Bayer, biskup Augsburga; błogosławiony niech będzie Jego Świątobliwość Pius XII, który nakazał ratować towarzyszy z SS – deklamuje ksiądz przy pożegnaniu.
– Niech będą błogosławieni – powtarza kobieta, żegnając się na sposób prawosławny, mając już pewność, że wnuk atamana zdoła przeżyć na drugim brzegu Atlantyku.
6
Równoleżnik południowy 33°
Aby znaleźć igłę w stogu siana, trzeba najpierw odnaleźć stóg, i to się robi całkiem spokojnie. W kopercie, którą mi wręczył Sława, był plik banknotów pięćset euro, nigdy wcześniej ich nie widziałem, i folio z kilkoma dosłownie informacjami. O dwóch ludziach, z którymi miałem się spotkać, napisane było, że obaj walczyli w Afganistanie, mają argentyńskie paszporty i podróżują w towarzystwie innych trzech towarzyszy broni narodowości rosyjskiej. Na koniec znalazłem w kopercie niewyraźną fotografię zrobioną przez kamerę bezpieczeństwa na rosyjskim lotnisku, sądząc po mundurach ludzi, wyglądających inaczej niż ci, których miałem odnaleźć, a na dole fotografii widniała data 12.02.2010. Jeśli to była data ich wyjazdu z Rosji, wyprzedzili mnie o wiele dni.
Musiałem zacząć od zera, zaopatrzyć się w broń i niewykrywalne środki łączności, tak więc nie pozostało mi nic innego, jak podążać za cieniem tego, czym byłem.
Przeklinając upał, poszedłem w kierunku stacji metra; pojechałem na zachód, na dworzec autobusów odjeżdżających na południe. Podczas podróży w charakterze sardynki w puszce pomyślałem, że wszystko w tym mieście jest inne, całkiem inne od tego, co zapamiętałem; mój wehikuł czasu zatrzymał się najwyraźniej na dwadzieścia lat. Wszystko się zmieniło, ale chilijska rzeczywistość jest zwodnicza i wszystko się zmienia po to, by było tak samo jak dawniej. Doły społeczne mierzy się teraz w gigabajtach, ale nadal są dołami społecznymi.
Dworzec autobusowy był rozżarzonym piecem, w którym gromadziły się całe rodziny oczekujące na pojazd mający je stamtąd zabrać; cuchnęło zepsutym jedzeniem, potem i klęską, przeklęty odór nędzy. W toaletach było jeszcze straszniej; śmierdziało sfermentowanym moczem; na szczęście nie musiałem zwiedzać ich w całości, by wpaść na faceta, którego szukałem: dilera, który palił w oczekiwaniu na ćpunów.
– Masz pół minuty, żeby mi powiedzieć, kto rządzi w La Legua i gdzie go znajdę.
– Ulatniasz mi się stąd albo cię potnę – odpowiedział diler.
– Nie zrozumiałeś mnie – rzekłem i przyładowałem mu prawą pięścią prosto w wątrobę. Zgiął się wpół, zaczął dyszeć jak bezkształtna ryba próbująca złapać oddech, a drugi cios w lewe ucho przywrócił mu rozsądek.
– Już dość, koleżko. Dość – poprosił, leżąc na ziemi.
Pomogłem mu wstać z kałuży szczyn, a kiedy stał już na nogach, przywaliłem mu w krocze.
– W życiu są tylko dwie prawdy. Pierwsza: nie jestem psem. Druga: zaraz stracisz jaja.
– W porządku. Jest interes do zrobienia. Zapytaj o grubego Lalo, ale nie mów, że to ja cię do niego przysłałem.
– Jak się rozmawia, to i dogadać się można.
W kieszeni koszuli dilera zobaczyłem telefon komórkowy, który pożyczyłem; w zamian zostawiłem dwa banknoty po dziesięć tysięcy pesos.
La Alameda pozostała mi w pamięci jako piękna aleja z patrycjuszowskimi domami i niewielkimi, bardzo europejskimi pałacykami, przekształconymi w hotele i pensjonaty, mające dać schronienie tym, którzy przyjechali z dżdżystego południa, ludziom onieśmielonym majestatem stolicy. Obecnie był tu bazarek z nieskończoną rozmaitością przedmiotów wyprodukowanych w Chinach, wszelakim badziewiem; kotłowała się tu ociekająca potem ludzka masa, którą można było rozdzielić na tych, co sprzedają, i tych, co kupują, nieważne co ani po co.
W przyjaznym cieniu starego budynku dworca kolejowego, na który nie przyjeżdżały od dawna żadne pociągi, wziąłem do ręki telefon ćpuna i wybrałem numer. Poczekałem, aż przyjazny głos odezwał się do mnie z Quellón, południowego krańca wyspy Chiloé.
– Don Silva, proszę dobrze nadstawić uszu, bo muszę pana prosić o przysługę.
– Jedno pańskie słowo, don Belmonte.
– Proszę, żeby pański syn zastąpił pana w robocie, a pan weźmie furgonetkę i pojedzie do mnie do domu. Niech pan powie Pedrowi, żeby pojechał razem z Veronicą do miasta i zameldował się w pensjonacie doñi Anity. Wieczorem zadzwonię do nich pod numer pensjonatu. I niech Pedro zabierze wszystkie narzędzia. Umowa stoi?
– W try miga, don Belmonte. Jaką ma pan pogodę w Santiago?
– Cuchnie СКАЧАТЬ