Koniec historii. Luis Sepulveda
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Koniec historii - Luis Sepulveda страница 4

Название: Koniec historii

Автор: Luis Sepulveda

Издательство: PDW

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 9788373927155

isbn:

СКАЧАТЬ Czarne na wpół zasłonięte czapą niskich chmur, które nie pozwalają zobaczyć horyzontu. Wzmianka o małych ptakach pogrąża go w melancholii, do której czuje wstręt, ale daje się ponieść wspomnieniu owej kobiety, Rosity Serrano, „Chilijskiego Słowika”.

      Jedyna przysługa, o jaką odważył się poprosić Stalina, była z nią związana. W czerwcu 1941 roku, kiedy ponad połowa Europy znalazła się już pod nazistowskim buciorem, dowiedział się od swego przyjaciela Michaiła Kolcowa, że Rosita Serrano popadła w niełaskę w nazistowskich Niemczech. Chilijski Słowik wykorzystywał swe kontakty z nazistowskimi hierarchami, aby ratować Żydów i członków duńskiego ruchu oporu. Zakazano jej zatem śpiewać, skonfiskowano mienie; nie została zamordowana jedynie z powodu lęku przed efektem kontrpropagandy, który byłby rezultatem zabicia idolki ludu. Wówczas, dokładnie parę dni przed początkiem słynnej operacji „Barbarossa”, niemieckiego ataku na Związek Radziecki, odważył się poprosić Stalina o pomoc w formie listu żelaznego, który pozwoliłby Rosicie dotrzeć do Szwecji, kraju, z którego została repatriowana do Chile w 1943 roku.

      Spoglądając na zamglony horyzont nad Morzem Czarnym, Miguel Ortuzar ma wrażenie, że słyszy głos owej kobiety, Chilijskiego Słowika: „Gdy na twym oknie biały usiądzie ptak, przyjmij go czule, bo to ode mnie znak”…

      4

      Szerokość południowa 33°

      Miejscem spotkania było Divertimento, restauracja, którą otaczał cienisty ogród na zboczach Wzgórza Świętego Krzysztofa. Gdy tylko podszedłem do bramy, rzuciło się na mnie dwóch blondynów o włosach ostrzyżonych na zapałkę i ze słuchawkami w uszach. Jeden z nich zatrzymał się przede mną z rękami splecionymi na brzuchu, wbijając we mnie lodowate spojrzenie, podczas gdy drugi lustrował mnie od stóp do głów, ale nie dotykał. Ograniczył się do przesunięcia ręcznego skanera pod moimi pachami i wzdłuż pasa.

      – Czistyj – wycedził i jako że byłem czysty, pozwolili mi wejść.

      Zadałem sobie pytanie, co robią w Santiago te dwa ruskie zbiry i co łączy z nimi Kramera.

      Stary instynkt faceta, który przetrwał pomimo licznych klęsk, zjeżył mi włosy na karku i nakazał wyjść stamtąd, posyłając do diabła Kramera i wszystko, co trzymał w rękach. Obróciłem się, a jeden ze zbirów, który cały czas stał przy wejściu, zacisnął pięści, aż chrupnęły kosteczki. Mój gospodarz nie pozwalał na afronty.

      Upływ czasu jest bezlitosny, Kramer wyglądał na dużo bardziej posuniętego w latach, niż kiedy go poznałem. Nigdy nie dowiedziałem się, ile ma lat, wiedziałem tylko, jak się nazywa i że pracuje dla Hanzeatyckich Ubezpieczeń Lloyd, firmy ubezpieczeniowej zajmującej się skomplikowanymi sprawami na pograniczu prawa. Był stary już wtedy, kiedy go zobaczyłem po raz pierwszy w Hamburgu, ponad dwadzieścia lat wcześniej. Oparł się starości jedynie nowoczesny wózek na kółkach, na którym siedział. Restauracja była przyjemnie klimatyzowana, lecz pled z wełny alpaki okrywał bezwładne nogi Kramera. Towarzyszył mu drugi facet, gdzieś tak w moim wieku, wysoki, mocno zbudowany, choć z ewidentną nadwagą; obserwował mnie wodnistymi, błękitnymi oczami, popijając jednocześnie pisco sour.

      – Co za piękny kraj, Belmonte. Doskonale rozumiem, że powróciłeś – odezwał się Kramer, wskazując mi krzesło.

      – Pogadamy o turystyce? Mogę panu przynieść przewodnik opisujący atrakcje przyrodnicze.

      – Widzę, że się nie zmieniłeś. Zawsze twardy i bezczelny. Podobasz mi się, Belmonte. Nie cieszysz się, że się znów spotykamy?

      – Pamiętam, że miał pan psa, parszywego kundla. Zamienił go pan na tych dwóch, którzy mnie powitali?

      – Nieodżałowany Kanalia! Przeszedł do lepszego życia. To był dobry pies, naturalnie. Wydaje mi się, że znasz tego pana, który mi towarzyszy.

      Mężczyzna patrzył na mnie i się uśmiechał. Błękit jego oczu zdawał się wyblakły pod grubymi brwiami, a pobrużdżone, żylaste policzki zdradzały jego upodobanie do alkoholu. Gładził kieliszek, nie przestając mnie obserwować.

      – Akademia Rodiona Malinowskiego radzieckich pancernych sił zbrojnych. Zrobiłem z pana dobrego strzelca wyborowego i wiem, że moje lekcje panu dobrze posłużyły, na przykład w Nikaragui. Pułkownik Stanisław Sokołow, może pan mówić do mnie Sława, jak w dawnych czasach – powiedział po hiszpańsku z wyraźnym rosyjskim akcentem.

      Nie. Cień tego, czym byliśmy, nie wybacza. Poznałem Sławę w 1977 roku; był młodym oficerem KGB odpowiedzialnym za nas, Latynosów, którzy uczyli się sztuki wojennej w Akademii Malinowskiego. Niektórzy, większość, czołgali się w błocie lub śniegu, upaprani po uszy, skostniali z zimna, aż dotarli do nieopancerzonych części wozu bojowego i podłożyli tam bombę samoprzylepną lub ładunek wybuchowy. Inni, mniejszość, kształcili się na snajperów, strzelców wyborowych mających za zadanie ochronę sił piechoty nacierającej przy wsparciu czołgów. Sława był surowym oficerem, bezlitosnym przy wymierzaniu kar, atletycznej budowy i o czuprynie albinosa. Teraz miałem po drugiej stronie stołu zamienionego w tłuściocha alkoholika, być może z energią wystarczającą jedynie do tego, by udźwignąć złotego rolexa połyskującego na jego lewym nadgarstku.

      – Widzę, że życie się do pana uśmiechnęło, Sława. Zamienić stalowy poljot z emblematem KGB na rolexa to niezły interes.

      Rosjanin wybuchnął śmiechem, poprosił o drugą kolejkę pisco sour i zaczął opowieść o dawnych czasach w Związku Radzieckim.

      Moim zamiarem było dowiedzieć się, co ja tam właściwie robię, lecz Sława nie przestawał mówić o samotności strzelca wyborowego, jego cierpliwości, umiejętności trwania w bezruchu godzinami, całymi dniami, nieczułego na deszcz czy słońce, głód i pragnienie, sikającego i srającego w gacie, obojętnego na krwiożercze bestie pełzające po jego ciele, z całą uwagą skoncentrowaną na odległości, która go dzieli od celu, na prędkości i kierunku wiatru, zawsze z okiem utkwionym w teleskopowym obiektywie i palcem wskazującym muskającym spust karabinu.

      – To wszystko to jedno wielkie gówno, towariszcz. Czekała nas całkiem inna wojna, a tego w Moskwie nigdy nie zrozumieli. Nie zrozumieli tego także ci, którzy nas wysłali do Związku Radzieckiego. Coś panu powiem, Sława, przydatnego do pańskiego podręcznika sztuki wojennej: w Nikaragui jacyś niewidzialni snajperzy spowodowali nasze wielkie straty, a my nie wiedzieliśmy, co, u licha, można z tym zrobić. Nic z tego, czego nauczyliśmy się w Akademii Malinowskiego, nie przydawało nam się, by zdemaskować tych facetów, i choć spędzaliśmy całe dnie przyklejeni do ziemi, przy najmniejszym ruchu któryś z nas zostawiał w tych krzakach pół głowy. Nie było detonacji, a ponadto używali pocisków ekspansywnych, przez co w rozwalonych czaszkach nie dawało się odczytać trajektorii pocisku. Nie byliśmy na stepie, Sława. Byliśmy w cholernej dżungli.

      Pewnego dnia, z czystej desperacji, jeden z sandinistowskich partyzantów puścił serię z M-60 po wierzchołkach drzew, aż broń prawie mu się roztopiła w rękach, i ze zdumieniem ujrzeliśmy, jak coś spada spomiędzy listowia. Kiedy podchodziliśmy bliżej, ktoś z naszych krzyknął, że to dziecko; był to jednak wietnamski najemnik; seria go dosłownie przepołowiła. Dolna połowa ciała, od pasa w dół, nadal siedziała na brezentowym siodełku, przypięta uprzężą alpinistyczną. W plecaku przytroczonym do pnia drzewa, oprócz amunicji, wody, żywności na wiele dni, znajdowały się noktowizory, a z siodełka zwisał galil ACE 31 z tłumikiem. Począwszy od tego dnia, runął mit snajpera obrońcy i zanim wyruszyła cała kolumna СКАЧАТЬ