Название: Ojczyzna jabłek
Автор: Robert Nowakowski
Издательство: PDW
Жанр: Историческая литература
isbn: 9788308072455
isbn:
Po tym zdarzeniu jeszcze tydzień później widziano dziki, które podchodziły do wioski i stały bez ruchu, zamiast ryć w ziemi. Unosiły nosy, szukając zwietrzałego zapachu cudotwórcy, spoglądały na chyżę Fedka i niechętnie odchodziły, by wrócić znów ze zwierzęcą nadzieją, że to, co zdarzyło się raz, może zdarzać się wiecznie.
Rabikowie
sierpień 1945
1
Pasika, rodzinna wioska Jelka, w zasadzie stanowiła tylko przysiółek Soliny, zarówno z racji położenia, jak i administracyjnie. Nieco od Soliny oddalona, w rzeczywistości różniła się od niej znacząco. Solina była głównie polska, chociaż bojkowska społeczność zbudowała tam okazałą cerkiew; Pasika zaś była prawie w całości bojkowska.
Na wzgórzu nieopodal Pasiki stała, górując nad wioską, mała cerkiew, a ściśle mówiąc, drewniana kaplica. Wieść niosła, że powstała przede wszystkim z zawiści. Bojkowie nie mogli pozwolić na to, żeby sąsiednia Solina była od nich lepsza. Chcieli własnej świątyni i ją zbudowali, choć ze względu na skromne rozmiary zaspokajała ich potrzeby jedynie tymczasowo.
Pasika nie wyróżniała się niczym szczególnym. Nie wiadomo natomiast, czy gdzieś w świecie Bojków jeszcze istniała taka rodzina, jak ta Rabików. Taka, w której nie było żadnej córki, sami synowie.
Kiedy wychodzili w pole, przypominali mały oddział. Ojciec szedł zazwyczaj pierwszy, lekko pochylony, z ulubionym toporkiem w jednej ręce, drugą trzymając za uzdę konia.
Następny kroczył Semen, z twarzą, która była i nie była twarzą Semena – z lewej strony nos wyglądał normalnie, ale po jego prawej stronie ziała czarna dziura, lewa część twarzy była gładko obciągnięta skórą, podczas gdy z prawej strony skóra zwisała mu fałdami, lewe oko patrzyło bystro, prawe zaś było przymrużone i łzawiło, a powieka drżała na nim bez przerwy. Nikt nie mówił na niego Semen, ale Harkotiw, z powodu uszkodzenia gardła i wydawanych co jakiś czas dźwięków. A mimo to był następcą głowy rodu, zawidcą. Miał bowiem wielki dar, mimo kalectwa dany mu przez Boga – starszeństwo.
Trzeci szedł Petro. Chwytając z zamkniętymi oczyma jego rękę, można było odnieść wrażenie, że to niedźwiedzia łapa. Wołochatyj czy nie, lubił fizyczny kontakt: a to stukał innych pieszczotliwie pięścią po policzku, a to uderzał w ramię, a to dawał kuksańca w bok, wszystko to z szerokim uśmiechem. Był żonaty od prawie roku z szerokobiodrą Paraskewią, obecnie w ósmym miesiącu ciąży. Mieszkali z Rabikami, a synowie uczyli się sztuki miłości od młodego małżeństwa, śpiącego w tej samej izbie co pozostali bracia i stary Wasyl, ojciec Fedka, ulokowany na zapiecku.
Stanko, czwarty w kolejności, był najsilniejszy z nich wszystkich, jakby w jednym ciele zebrały się prawie w całości Boże dary mocy, a dopiero ich resztkami zostali po trochu obdarowani inni Rabikowie.
Piąty szedł Dmytro-Żmijołap, wyglądający jak szczapa, o pomarszczonej fizjonomii godnej wpyra, który brał w obie ręce zygzakowate gadziny i kładł sobie na ramionach, wkładał im palce w gębę i demonstrował, jak szybko żmija składa swoje zakrzywione zęby po ukąszeniu go w szyję. Był z tych umiejętności dumny, a i ludzie doceniali tę jego niewrażliwość na jad, także ludzki i trupi, przysyłając po niego za każdym razem, gdy przyszło wykopywać z grobu upiora, poćwiartować trupa i wycisnąć skrzepłą krew z posiekanych, rozkładających się zwłok: niezawodne lekarstwo na zarazę.
Za nim posuwał się też Jewstachyj, wyginając zazwyczaj gębę w entuzjastycznym uśmiechu. Chory na optymizm, ze zsiniałymi od urodzenia skroniami, wypukłymi jak cerkiewne kopuły, miał pamięć tak doskonałą, że potrafił powtórzyć każde słowo wypowiedziane przez kogoś w jego obecności nawet dziesięć lat wstecz, zaśpiewać piosenkę słyszaną lata temu czy powtórzyć kazanie, i to z wiernym naśladowaniem intonacji właściwej mówiącemu. Wytwarzało to wokół niego aurę niezwykłości, a nikomu nie przyszło do głowy, że powinien umrzeć od nadmiaru tego, co spamiętane, od kotłujących się w jego głowie zdań ludzi żywych i umarłych, melodii i modlitw, odbierających mu sen.
Potem szedł Mykoła, najmniej chyba udany – tyczkowaty chłopak o nadmiernie długich rękach i nogach, wyglądających jak cztery drągi wbite w słabowity korpus. Kiedy się urodził, matka nie miała już dla niego mleka; karmiony krowim, rósł powoli i chorował.
Dopiero na samym końcu wlókł się Jelko. Potykał się o własne nogi, a gdyby nie sylwetka najmłodszego Mykoły przed nim, skręciłby natychmiast w złą stronę, tak bardzo jego myśli zajęte były Niną, łemkowską dziewczyną z Bereżnicy Niżnej.
2
Kiedy od strony pól, na które pojechał Stanko, dobiegł odgłos serii z automatu, pobladły Fedor wskazał ręką w tamtą stronę i rozkazał:
– Biegnijcie!
Jelko i Jewstachyj ruszyli pędem. Gdy wyłonili się zza wzniesienia, ujrzeli przed sobą kilka osób wbijających w ziemię kolby karabinów, kopiących nogami i wrzeszczących po rosyjsku. Koń Rabików stał obok, trzymany przez jednego z mężczyzn.
– Moskale! – Jelko chwycił Jewstachyja za bluzę.
Zatrzymali się, ale było już za późno, trudno było ich nie dostrzec na rżysku. Żołnierze zobaczyli chłopaków i zaczęli krzyczeć, mierząc z automatów:
– Schodzić, bo strzelamy! – Mimo sporej odległości Jelko i Jewstachyj dobrze zrozumieli polecenie Sowietów.
Jeden z żołnierzy strzelił w pole na prawo od nich i znów wycelował broń w ich stronę.
– Nie uciekać, bo zabiję!
Chłopcy zeszli na dół. Żołnierze bili kolbami i kopali Stanka. Leżał nieruchomo, skulony. Seria z automatu poszła po udach. Krwawił przez poszarpane nogawki.
– Weźcie łopaty! Stamtąd – wskazali stojącą na drodze furmankę pilnowaną przez dwóch ćmiących skręty żołnierzy.
Jelko wiedział, że on i Jewstachyj zginą, jeżeli będą się ociągać. Że to, co się już stało, miało się stać, a ich jedynym zadaniem jest teraz robić to, co każą im ci ludzie.
– To banderowiec, nie chciał oddać kontrybucji – tłumaczył jeden z żołnierzy, kiedy obaj bracia kopali grób; miał odstrzeloną dolną połowę ucha. – My zwycięzcy, potrzeba nam koni. Wy stąd? – Jelko nie odpowiedział. Jewstachyj płakał. – Pamiętajcie, żeby do Ukraińców nie iść. Żeby nie do lasu. Bo my was wszystkich zabijemy. My pobieditieli – wypowiedział zaklęcie dające mu prawo do wyrokowania o życiu i śmierci.
Kopanie trwało nieznośnie długo. Jelko zastanawiał się, dlaczego dotychczas nie pojawili się ojciec, bracia i najbliżsi krewni z Pasiki. Ale przecież wiedział: jakakolwiek próba oporu wobec ludzi z bronią СКАЧАТЬ