Ojczyzna jabłek. Robert Nowakowski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ojczyzna jabłek - Robert Nowakowski страница 5

Название: Ojczyzna jabłek

Автор: Robert Nowakowski

Издательство: PDW

Жанр: Историческая литература

Серия:

isbn: 9788308072455

isbn:

СКАЧАТЬ wiedział, że to mogła być prawda. Tylko niektóre bojkowskie chaty były podpiwniczone, często zaś piwnice znajdowały się w pewnym oddaleniu od chałupy.

      Są ziemianki, na zewnątrz – cadyk tak sobie przetłumaczył na polski słowa Anny wypowiedziane w gwarze bojkowskiej. Czy była to korekta słów męża, czy wiadomość dla wędrowca, nie udało się Mozesowi stwierdzić. Kiedy opędzał się od garbatych, białych wołów, widział co najmniej dwie ziemianki nakryte trójspadowym daszkiem, wkopane w pochyły grunt.

      Fedor zastanawiał się nad słowami cadyka. O jakim schronieniu mówił przybysz? Na jak długo? Czy myślał o dwóch nocach, czy dwóch latach? Co w ogóle znaczyło słowo „schronienie” użyte przez Halberstama?

      Mozes dostrzegł, że Rabik nad czymś duma. Wytłumaczył, czego, wedle wszelkich wieści z Niemiec, może spodziewać się Żyd na okupowanym terytorium. I obiecał, że w miarę swoich możliwości nie będzie przeszkadzał, a kto wie, czy nie przyda się na coś.

      Rabik kręcił głową. Chociaż Halberstam przemilczał możliwe konsekwencje sytuacji, w której Niemcy znaleźliby Żyda na terenie ich gospodarstwa, to jednak żaden zawodowy sprzedawca obietnic nie mógł zwieść Fedora – jego dwaj bracia zginęli podczas pierwszej wojny światowej, a on sam słyszał, że rozstrzelano jakiegoś człowieka tylko za to, że na jedną noc udzielił schronienia dezerterowi.

      – Nie, nie.

      Mozes nie tracił nadziei. To tylko handlowe negocjacje. Nie, tak, może gdzieś jest połowa drogi i tam mogą się spotkać. Kątem oka ujrzał, jak w ciemności zapiecka, przy ścianie, coś się rusza, ogromny kształt: niedźwiedzie futro, pierzyna w lnianej poszwie, tak przydymionej, że miała barwę ziemi, a może tylko sterta brudnych szmat.

      – Praca czeka. Jeżeli chcecie jeszcze odpocząć, odpoczywajcie. Ale ja muszę iść.

      – Fedko! – zza pieca rozległ się głos, chropawy, starczy, chwiejny, jakby każda głoska mogła przywołać śmierć. – Zostaw go, idioto. Chodź tu. – Mozes z trudem rozpoznawał poszczególne słowa, tak bełkotliwe, że niepodobne nawet do lokalnej gwary.

      – Bo co? Urok rzuci? – spytał opryskliwie Fedor.

      – Chodź tu, powiadam. Schyl się, ciężko mi dzisiaj mówić.

      Sterta poruszyła się i wysunęła się z niej ręka. Chwyciła Rabika za ubranie przy szyi, może i za samą szyję. Wszystko rozgrywało się w ciszy mąconej tylko przez szelest materiału.

      – Raz – warknął człowiek zza pieca; coś trzasnęło, oddech Fedka uderzonego w twarz stał się urywany – i druhe – w gardle Bojka zacharczała ślina – i trete raz. Witcu?! Ne wilno, synojku! Ne wilno!

      Góra skór, kołder czy szmat opadła.

      „Nie wolno odmawiać ojcu!” – rabbi przetłumaczył sobie pouczenie. Synowie, banda młodocianych Rabików, stali bez ruchu, patrzyli na zapiecek i na ojca, ale po chwili wszystko wróciło do zwykłego stanu.

      Mozes nauczył się czegoś nowego o handlu: u Bojków nie zawsze istniało spotkanie w pół drogi podczas negocjacji i decyzja niekoniecznie należała do tego, kto negocjował warunki. Fedor zaś musiał przyznać – później wprawdzie, nie od razu – że ojciec jak zwykle miał rację. Cudotwórca w krainie diabłów, upirzów i wpyrów stał się kimś mile widzianym. Zresztą niejedną miał umiejętność baryłkowaty brodacz. W ciągu kolejnych lat wojny zdarzały się Rabikom mniejsze i większe cuda, z których każdy mógł być dziełem przypadku lub człowieka, ale przytrafiały się w tej chacie i w tej wiosce nieco częściej niż w reszcie świata. No i, ostatecznie, była jeszcze jedna cenna rzecz, którą przywiózł ze sobą Mozes. Rabikowie, którzy jak wszyscy u Bojków byli miłośnikami legend, wieczorami wysłuchiwali chasydzkich opowieści, niezrozumiałych, ale fascynujących.

      Fedor, kiedy już pozbawiony został prawa wyboru, spieszył się, aby zdążyć do zimy z budową schronienia dla chasyda. Nie udało mu się przed pierwszym śniegiem, jednak przed pierwszym wielkim mrozem ziemianka była gotowa.

      – Ta spustimsja na dno, hospody rebe – „Ano, zejdziemy na dół, panie rabinie”, oświadczył Rabik cadykowi, używając ceremonialnego wyrażenia zarezerwowanego dla najszacowniejszych istot na świecie, z Bogiem włącznie: „hospody”.

      Dół przypominał bojkowską jamę gospodarczą przeniesioną pod chatę, bardzo jednak prowizoryczną. Zabrakło czasu na porządne kamienne ściany czy kolebkowe sklepienie z kamienia. Otwór wyryto w polepie z gliny. Krótka drabinka prowadziła do pierwszej części, prosto na ścianę z desek i drewniane drzwi. Po ich otwarciu mężczyźni znaleźli się w niskim i ciasnym pomieszczeniu o ścianach wyłożonych słomianymi matami. Jedyną wentylację stanowiły dziury w ziemi wyryte zaostrzonymi leszczynowymi kijami pod takim skosem, aby wychodziły na zewnątrz chyży.

      Wszyscy mieszkańcy wsi wiedzieli od samego początku, że w Rabikowych jamach ukrywa się człowiek, i to taki, który nie bał się nosić kompromitującego chałata i żydowskiego nakrycia głowy. Nie wszystkim się to pewnie podobało, ale Pasika to była wieś jednego człowieka. W dawnych czasach Fedor Rabik nosiłby miano kniazia, sołtysa wsi założonej na prawie wołoskim, teraz był najważniejszą osobą we wsi bez żadnych tytułów. Władztwo sołtysa Soliny uznawał o tyle, o ile uznawał to za konieczne – i działało to w obie strony. Sołtys dawno się zorientował, że nie ma co zadzierać z Rabikami, którzy z pogardą odnoszą się do wszelkich zarządzeń.

      Zresztą także Mozes był na bakier z tytułami i nazewnictwem. W mitologii swojego życia pomijał, nawet na własny użytek, fakt, że w świetle powszechnej opinii i żydowskiego prawa nie był ani rabinem, ani cadykiem, a z trudnością dałoby się go nazywać i chasydem, skoro sprzeciwił się zasadom swojego ojca i głosił niestworzone herezje. Sam twierdził, że cadykiem można w zasadzie nazwać każdego, przypisując mu nadnaturalne zdolności, ale w ocenie Mozesa cadykiem jest tylko ten, kto potrafi rozmawiać ze zwierzętami. Nie należy wierzyć nikomu, kto twierdzi inaczej. Cadyk, który nie gada ze zwierzakami od czasu do czasu, może wcale nie być cadykiem, ale zwykłym przebierańcem.

      Mozes nie poprawiał więc ludzi, kiedy nazywali go tak nieco na wyrost. Przeciwnie, cieszył się, bo przecież decydowały przymioty ducha i umiejętności dane przez Boga, nie ludzka opinia.

      Kiedy minęła pierwsza zima wojny, Halberstam zaczął czasami wychodzić na zewnątrz. Rabik ofiarował mu swoją hunię, ale była tak wąska, że nijak nie mogła zamaskować tego, kim jest Mozes. Zrezygnował więc z przebrania i szedł tak, jakby to była droga w Bobowej dawno temu, w podniszczonym chałacie i w kapeluszu. Na swój sposób dość nieoczekiwanie spacery Mozesa okazały się bardzo uciążliwe – właśnie z powodu cadykowych umiejętności. Raz, wypełniony żalem i tęsknotą za podróżami, zapuścił się wieczorem, po zmroku, w zarośla nad Sanem, doszedł do najbliższej kępy drzew, by rozkoszować nos wonią ich kory. I oto kiedy wracał, podążali za nim jeleń i stadko saren, lis biegł obok spóźnialskich kaczek, nie mogąc oderwać się od ich zapachu, a gdzieś w najgłębszym cieniu, kuląc ogony, gnała wataha wilków. Sowa przelatywała tak nisko, że o centymetry mijała zwierzęce łby. Za którymś razem wylądowała cadykowi na kapeluszu i przez dłuższą chwilę kręciła głową wokoło, dziwiąc się tej ruchomej platformie, aż zaczęła się zsuwać i odleciała.

      Jeden z synów Fedora, który szedł po kryjomu za Mozesem, kiedy ujrzał tę arkę СКАЧАТЬ