Czy mogę mówić ci mamo. Agata Komorowska
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Czy mogę mówić ci mamo - Agata Komorowska страница 15

Название: Czy mogę mówić ci mamo

Автор: Agata Komorowska

Издательство: PDW

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия:

isbn: 9788381775281

isbn:

СКАЧАТЬ zasada, że albo robisz to, co wszyscy, albo donosisz. Nie miałem żadnego wyjścia. Poza tym nie miałem podstawowej wiedzy na temat tego, czym są narkotyki, i że to, co dostałem na pobudzenie, to była kokaina. Nie wiedziałem, że to mi może zaszkodzić. Nie wiedziałem, że to jest złe. Nikt mnie nie przestrzegał, a przecież pilnowała mnie starsza siostra, której ufałem. W moim świecie tak wyglądało życie. Dzieci, te starsze i te młodsze, żyły praktycznie na ulicy. Nie pamiętam na przykład, skąd braliśmy jedzenie. Bo przecież musieliśmy coś jeść. Na ulicy spędzaliśmy całe dnie, a nocą przenosiliśmy się na imprezy.

      Zacząłem wszędzie chodzić z siostrą. Czasem do dealerów, czasem na metę. Meta od dealerów różni się tym, że u dealera kupuje się narkotyki kulturalnie porcjowane i pakowane. Na mecie można kupić wszystko na sztuki. Jedna kreska, ćwiartka wódki i niepełna paczka szlugów to był zestaw startowy niemal każdego wieczornego wypadu. Potem najczęściej kończyliśmy u Maćka. On organizował imprezy dla znajomych, gdzie wszystko było za darmo. Sam niczym kelner chodził z tacą, na której podawał kreski kokainy. Każdy mógł się częstować. U Maćka można było dostać niemal wszystko. Ludzie, którzy przychodząc, wyglądali zupełnie normalnie, niedługo potem leżeli, gdzie popadło, skręcani dziwnymi skurczami, z zaciśniętymi szczękami, nienaturalnie powykręcanymi ciałami i wijącymi się kończynami. Wyginali się i jęczeli. Siedziałem na ziemi oparty o kanapę i z przerażeniem się im przyglądałem. Myślałem, że cierpią, a ja im współczułem. Wtedy nie wiedziałem, że byłem naiwnym idiotą, a każdy z tych ćpunów zwijał się w autodestrukcyjnej ekstazie.

      Jednak najgorsze były dziewczyny. Pamiętam Martę, koleżankę Kai. Przychodziła z bratem, który miał chyba autyzm. Kiedyś usiadł ze mną na kanapie i zaczął się do mnie przytulać. Byliśmy obaj gwarantami naszych starszych sióstr, alibi na wyjście, bo rodzice sądzili, że one się nami dobrze zaopiekują. Chociaż dzisiaj zachodzę w głowę, kto świadomie puszcza kilkuletnie dziecko na całonocną imprezę, nawet z siostrą. Obaj z tym chłopcem byliśmy w tej samej sytuacji. Wtedy pomyślałem, że jeśli ja czuję się tak bardzo samotny i przerażony, to co on musi czuć. Za każdym razem, gdy widziałem go na tych imprezach, przychodził do mnie i tak siedzieliśmy wtuleni pośród jęczących, powykręcanych w ekstatycznych skurczach ciał i powykrzywianych twarzy.

      Marta na początku podchodziła do mnie, mierzwiła mi włosy i pytała: „Jak tam, Michaś?”. To było zainteresowanie, którego tak bardzo mi brakowało, którego potrzebowałem. To jedno pytanie i ten krótki życzliwy dotyk sprawiały, że naprawdę bardzo ją polubiłem. Siedziałem obok niej, kiedy podszedł Maciek z tacą. Marta poprosiła, żeby dał jej małą porcję. Miałem wrażenie, że nie chce tego robić. Maciek jednak nie skąpił nikomu. Marta już niedługo potem leżała obok mnie z wytrzeszczonymi w przerażeniu oczami. A może to ja byłem przerażony i widziałem odbicie mojego lęku w jej oczach… Jej nogi wykonywały jakiś dziwny, nieokiełznany taniec. Pocierała nimi o siebie, prostowała i kurczyła. Poczułem straszną wściekłość na Maćka. Chciałem jej jakoś pomóc, uchronić ją przed tym złem. Kiedy Maciek zbliżał się do nas po raz kolejny, niby niechcący wytrąciłem mu tacę. Biały proszek rozsypał się po podłodze.

      – Ty debilu! – wrzasnął na mnie Maciek.

      – Może i jestem debilem, ale spójrz na siebie. Jesteś obleśnym ćpunem! – rzuciłem w twarz Maćkowi i splunąłem mu pod nogi.

      Dopiero wtedy się na dobre wystraszyłem. Twarz Maćka wykrzywiła się w tak przerażającym grymasie, że byłem pewny, że mnie zabije. Dosłownie. Uderzył mnie w twarz z taką siłą, że zatkały mi się uszy. Upadłem na podłogę i przez jakiś czas patrzyłem tylko na swoją rękę, która wylądowała tuż przed moimi oczami. Przykleiły się do niej drobinki białego proszku. Nikogo nie interesowało to, że jestem mały. Tutaj każdy był równy. Jeśli ktoś był na tyle duży, żeby pyskować Maćkowi, to był też na tyle duży, żeby od niego dostać. Potem patrzyłem, jak Marta sięga po kolejną porcję, i poczułem się jak idiota. Narażałem dla niej życie, chciałem uchronić przed czymś, czego ona sama chciała.

      Kiedy nie było wolnego mieszkania, Maciek ze swoim kolegą zabierali Kaję i mnie samochodem. Wtedy przynajmniej mogłem spać na tylnym siedzeniu. W środku nocy budziła mnie głośna muzyka. To był sygnał, żeby zacząć uważać, bo nigdy nie miałem pewności, co im odbije, jak się naćpają. Musiałem mieć się na baczności.

      Którejś nocy spałem na tylnym siedzeniu. Obudziło mnie radio rozkręcone na pełen regulator. Otworzyłem oczy i wyjrzałem zza siedzenia pasażera. Przez przednią szybę zobaczyłem moją siostrę na masce samochodu. Najpierw był Maciek, a potem ten drugi. To była najohydniejsza rzecz, jakiej byłem świadkiem. Nie do końca rozumiałem albo inaczej, nie chciałem wiedzieć, co to wszystko znaczy. Wiedziałem tylko, że to jest coś brudnego i bardzo złego. Od tej pory brzydziłem się mojej siostry, a na wspomnienie tego, co widziałem, nadal robi mi się niedobrze.

      Z imprez wracaliśmy o czwartej albo piątej rano. Rodzice spali. O siódmej tata budził mnie do szkoły. Byłem nieprzytomny, ale przecież nie mogłem powiedzieć tacie dlaczego. Szedłem więc na lekcje i spałem w klasie na ławce, za co nieraz mi się dostało. Wtedy opieka społeczna zainteresowała się naszą rodziną po raz kolejny.

      Któregoś dnia przyszliśmy z bratem do domu. Było dosyć wcześnie. Nie zastaliśmy mamy, ale do tego byliśmy przyzwyczajeni. Tym razem jednak w domu był ktoś inny. Sąsiadka zauważyła naćpaną Kaję i zadzwoniła na policję. Funkcjonariusze stali teraz w moim mieszkaniu. Kazali nam spakować podstawowe rzeczy i wsadzili nas do radiowozu. Wtedy nikt nam nie wytłumaczył, dlaczego nas zabierają ani dokąd. Moje siostry pojechały do pogotowia opiekuńczego dla dziewczyn, a brat i ja do placówki dla chłopców.

      Panowały tu takie same zasady jak w więzieniu: nie donosisz na kolegów, robisz to, co ci każą, uważasz, żeby nie oberwać, i kumasz się z tymi, z którymi warto. Były też idiotyczne zasady, które nie wiem, kto wymyślał, ale jeśli ktoś się wyłamał, to było z nim cienko. Na przykład jak ktoś puścił bąka, trzeba było powiedzieć „butla”, a później każdy musiał splunąć. Jeśli ktoś zapomniał, dostawał w twarz. Tu rządziła przemoc.

      Przemoc wśród wychowanków była kontrolowana przez przemoc wychowawców. Nie było żadnej pomocy psychologicznej ani pedagogicznej. Zresztą nie miałaby ona sensu. Kto by się poskarżył, że wychowawca rzucił w niego krzesłem albo poczęstował kokosem w głowę. „Kokos” to uderzenie w czubek głowy zamkniętą pięścią.

      Byłem w czwartej klasie. Na matematyce uczyli nas tabliczki mnożenia. Taki był tu poziom. Ale nie ma się czemu dziwić, bo poziom uczniów też nie powalał. Nauczyciele trzymali z wychowawcami, wychowawcy z policją. Kiedy nie mogli sobie z kimś poradzić, dzwonili po policjantów, którzy zabierali wychowanka na dwadzieścia cztery godziny. Kiedy wracał dzień później, ciężko było go poznać. Zawsze mówili, że się stawiał. Wszyscy, wszystkie autorytety, cały świat był przeciwko nam. Byliśmy najgorszym elementem, patologią, która nie ma żadnych praw i nic do powiedzenia. Nie było komu się poskarżyć, więc mogliśmy liczyć tylko na siebie nawzajem.

      W pogotowiu czasem ginęły rzeczy, jednak nie należało się skarżyć. Kiedyś ukradli jednemu chłopakowi telefon. Powiedział wychowawcy, a ten zgłosił to na policję. Zabrali nas wszystkich na komendę. Bili pałkami po piętach, bo na piętach nie zostawały ślady. Strasznie bolało. Wiedzieliśmy, kto to zrobił, ale gdyby ktoś puścił parę, to byłby bity przez rówieśników do końca swojego pobytu.

      Rotacja wychowanków była duża. Ja byłem jednym z najmłodszych. СКАЧАТЬ