Название: Bóg Imperator Diuny
Автор: Frank Herbert
Издательство: PDW
Жанр: Зарубежная фантастика
Серия: s-f
isbn: 9788381887786
isbn:
Wataha stała wzdłuż brzegu, tylko jeden wilk zszedł nad wodę i pochylił się, prawie zanurzając łapę. Słyszała jego skowyt.
Siona wiedziała, że ten wilk ją widzi. Nie było co do tego wątpliwości. D-wilki słynęły z doskonałego wzroku. Przodkami tych strażników lasu były wzrokowce, a Leto krzyżował z nimi swoje wilki dla tego właśnie zmysłu. Zastanawiała się, czy zwierzęta byłyby w stanie przełamać swe uwarunkowanie. Były głównie wzrokowcami. Gdyby ten wilk nad brzegiem wszedł do wody, reszta mogłaby pójść za nim. Siona wstrzymała oddech. Była wyczerpana. Przebyli prawie trzydzieści kilometrów, z czego połowę z depczącymi im po piętach D-wilkami.
Wilk nad brzegiem zaskowyczał raz jeszcze, a potem skoczył ku towarzyszom. Na jakiś bezgłośny sygnał drapieżniki zawróciły i pomknęły z powrotem do lasu.
Siona wiedziała, dokąd pójdą. Wszyscy to wiedzieli. D-wilkom wolno było pożerać wszystko, co schwytały w Zakazanym Lesie. To dlatego biegały po nim swobodnie – były strażnikami Seriru.
– Zapłacisz za to, Leto – wyszeptała, a jej cichy głos zlewał się z szelestem trzcin za jej plecami. – Zapłacisz za Ulota, za Kwutega i za wszystkich innych. Zapłacisz.
Odepchnęła się lekko i popłynęła z prądem, póki nie dotknęła stopami pierwszej mielizny przy wąskiej plaży. Powoli, zesztywniała ze zmęczenia, wyszła z wody i przystanęła, by sprawdzić pakiet w plecaku. Był szczelny. Patrzyła nań chwilę w świetle księżyca, a potem podniosła wzrok na ścianę lasu za rzeką.
„Oto cena, jaką zapłaciliśmy. Dziesięcioro drogich przyjaciół”.
Łzy zalśniły jej w oczach, była jednak z tej samej gliny co dawni Fremeni i niewiele ich wylała. Ta przeprawa przez rzekę, droga przez las, podczas gdy wilki patrolowały północne granice, a potem przez ostatnią pustynię, Serir, i wały cytadeli – wszystko to zaczynało już wydawać się snem. Nawet ucieczka przed wilkami, których się spodziewała, bo było pewne, że wataha przetnie drogę intruzom i będzie czekać… była jak sen. To była przeszłość.
„Uciekłam”.
Znów zarzuciła plecak na ramiona.
„Przedarłam się przez twoją obronę, Leto”.
Pomyślała o zaszyfrowanych tomach. Była pewna, że coś ukrytego w linijkach szyfru wskaże jej drogę do zemsty.
„Zniszczę cię, Leto!”
Nie: „Zniszczymy cię, Leto!”. To nie było do niej podobne. Zrobi to sama.
Odwróciła się i poszła ku sadom za nadrzeczną łąką. Po drodze powtarzała swą obietnicę, dodając na głos starą fremeńską formułę obejmującą jej pełne imię.
– Ja, Siona ibn Fuad al-Sejfa z Atrydów, przeklinam cię, Leto. Zapłacisz za wszystko!
Poniższy tekst pochodzi z ksiąg znalezionych w Dar-es-Balat. Przełożyła Hadia Benotto.
Urodziłem się jako Leto Atryda II ponad trzy tysiące lat standardowych temu, licząc od chwili, gdy zapisywane są te słowa. Moim ojcem był Paul Muad’Dib, a matką jego fremeńska konkubina Chani. Moją babką ze strony matki była Farula, znana wśród Fremenów zielarka. Moją babką ze strony ojca była Jessika, wytwór planu eugenicznego zgromadzenia Bene Gesserit, dążącego do stworzenia mężczyzny, który posiadałby zdolności matek wielebnych zgromadzenia. Moim dziadkiem ze strony matki był Liet-Kynes, planetolog, który zorganizował ekologiczną transformację Arrakis. Moim dziadkiem ze strony ojca był Atryda, potomek rodu Atrydów wywodzącego się wprost ze starożytnej Grecji.
Dość tych rodowodów!
Mój dziad ze strony ojca zginął – podobnie jak wielu sławnych Greków – usiłując zabić swego śmiertelnego wroga, starego barona Vladimira Harkonnena. Obaj spoczywają teraz niespokojnie w moich odziedziczonych wspomnieniach. Nawet mój ojciec nie jest zadowolony. Zrobiłem to, co on obawiał się zrobić, a dziś jego cień musi uczestniczyć w następstwach mego czynu.
Wymaga tego Złoty Szlak. Spytacie, czym jest Złoty Szlak. Jest on, ni mniej, ni więcej, tylko przetrwaniem ludzkości. My, mający dar przewidywania przyszłości, my, znający pułapki przyszłości, ponosimy za to odpowiedzialność.
Przetrwanie.
Tym, czy wam się to podoba – waszymi drobnymi radościami i smutkami, nawet udrękami i nieszczęściami – się nie przejmujemy. Mój ojciec miał tę moc. Ja mam większą. Możemy zaglądać za zasłonę czasu.
Arrakis, z której władam swym galaktycznym Imperium, nie jest już tym, czym była w dniach, gdy znano ją jako Diunę. W owych czasach cała była pustynią. Teraz pozostał tylko jej skrawek, mój Serir. Nie krążą już po niej swobodnie olbrzymie czerwie, nie wytwarzają melanżu – przyprawy.
Przyprawa! Diuna znana była tylko jako źródło przyprawy, jej jedyne źródło. Cóż to za nadzwyczajna substancja! Nie zdołano jej wytworzyć w żadnym laboratorium. To najcenniejsza substancja, z jaką kiedykolwiek zetknęła się ludzkość.
Bez melanżu, który umożliwia linearne przewidywanie przyszłości przez nawigatorów Gildii, ludzie przemierzaliby w żółwim tempie parseki przestrzeni. Bez melanżu Bene Gesserit nie mogłyby obdarzać zdolnościami prawdomówczyń ani matek wielebnych. Bez geriatrycznych własności melanżu ludzie żyliby i umierali wedle starożytnej miary stu lat.
Obecnie przyprawa przechowywana jest tylko w składach Gildii i Bene Gesserit, w kilku niewielkich magazynach zmalałych wysokich rodów i w moim ogromnym, który przerasta tamte wszystkie razem wzięte. Jakżeby oni chcieli najechać na mnie! Nie ośmielą się jednak, bo wiedzą, że prędzej zniszczyłbym to wszystko, niż oddał.
Nie. Przychodzą i zdjąwszy okrycia głowy, pokornie proszą o melanż. Wydzielam go im w nagrodę, a wstrzymuję za karę. Jakże tego nienawidzą.
To moja władza, mówię im. To mój dar.
Za jego pomocą tworzę pokój. Już ponad trzy tysiące lat żyją w Pokoju Leto. To wymuszony stan, jakiego przed moim panowaniem ludzkość zaznała tylko w bardzo krótkich okresach. Abyście o tym nie zapomnieli, pomyślcie o Pokoju Leto, czytając te dzienniki.
Zacząłem spisywać te relacje w pierwszym roku mych rządów, przy pierwszych bólach mej przemiany, gdy byłem jeszcze w zasadzie człowiekiem, nawet z wyglądu. Skóra piaskowych troci, którą przyjąłem (a mój ojciec odrzucił) i która zwielokrotniła moje siły oraz uodporniła mnie na standardowe ataki i na starzenie się, pokrywała wtedy rozpoznawalną wciąż ludzką postać o dwóch nogach, rękach i ludzkiej twarzy otoczonej fałdami tej skóry. Aaach, ta twarz! Wciąż ją mam – to jedyna ludzka część ciała, jaką pokazuję światu. Reszta pokryta jest połączonymi ciałami tych małych wędrowców głębokich piasków, które pewnego dnia mogą się stać wielkimi czerwiami pustyni.
I staną się… kiedyś.
Często myślę o mojej ostatecznej przemianie, o tej swoistej śmierci. СКАЧАТЬ