Stara baśń. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Stara baśń - Józef Ignacy Kraszewski страница 24

Название: Stara baśń

Автор: Józef Ignacy Kraszewski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ rel="nofollow" href="#n224" type="note">224 tych, które rzadko człowieka widywały, zwierz nie tak płochliwy, zrywał się niemal spod stóp jeźdźców… na drzewach świeciły ogniste żbików ślepia, pod krzakami mruczały niedźwiedzie, stada łosiów i jeleni z ogromnym chrzęstem pierzchały przed nimi. Gęste nawet drzew wierzchołki pełne były ptastwa, gniazd i wiewiórek – które im nad głowami szeleściły…

      Wnętrze puszczy tajemnicze, ciemne, straszne, ledwie promienie przepuszczało słoneczne i gdy pod wieczór wydobyli się z tych zapadłych gęstwin na suchszą łąkę, oba raźniej odetchnęli.

      Tu musieli się otrząsać z liści, gąsienic, mchów i porostów, którymi puszcza ich okryła.

      W dali już dym widać było. Na wzgórzu łysym postrzegli wysoki bardzo wał z ziemi, zielonym darniem225 okryty, zza którego tylko gęstwina drzew się ukazywała. Spośrodka nich unosił się dym wstęgą siną ku górze, znak ludzkiego mieszkania i życia. Wały otaczające grodzisko tak wysoko sięgały, iż spoza nich budowli żadnych dostrzec nie było można.

      Gdy się zbliżyli, spostrzegli wśród okopów z ziemi, wąski przesmyk wysokim zaparty częstokołem226… Na zewnątrz żadnego znaku życia. Wrota stały zamknięte. Podjechali ku nim, a nikt się nie ukazał, choć na wyżynach wału kilka ludzkich spostrzegli postaci. Wisz zatrąbił.

      Stali jednak długo, nim zza tynu wysokiego ukazała się głowa ludzka, okryta skórą łba wilczego.

      Stary dopraszał się wnijścia – ale pachołek mruczał, że kneź Miłosz nie dopuszcza do siebie nikogo. Musiano uporu zażyć i po kilkakroć wywoływać straże, nim ich nareszcie wpuszczono. Wrota się rozwarły, przebyli ciemną drogę przez gruby okop, który grodzisko opasywał, i znaleźli się w podwórcu starymi drzewy227 porosłym. Lipy i dęby z pniami olbrzymimi, z szeroko rozpostartymi gałęźmi, osłaniały niemal przestrzeń całą. Poza nimi, w cieniu, niska budowla ciemna, drewniana, rozkładała się szeroko ze swymi podsieniami szerokimi i wysokimi dachy228.

      Ponure, skórami okryte postacie jakieś włóczyły się tu i owdzie. Ogromne psy, kościste a chude, przyszły na podróżnych zawarczeć i obwąchać ich dokoła. Nierychło zjawił się zgarbiony starzec, niskiego wzrostu, zakapturzony, o kiju. Z tym się zrozumieć i rozmówić nie było prawie można.

      Mrucząc jednak powiódł ich za sobą. Wieczorny zmierzch i cień drzew w budowli niskiej z małymi okienkami już mało co widzieć dozwalały.

      Gdy ich do świetlicy wpuszczono, stali długo wprzód, nim oczy ich oswoiły się z mrokiem i coś rozeznać mogli. Na ognisku paliły się dogasające polana.

      W głębi, na skórach leżał olbrzymiego wzrostu starzec, z brodą wyrosłą długo, której włosy jak trawa, nie kręcące się, proste spadały mu niemal do kolan. Brwi nawieszone zakrywały mu oczy, głowę miał zupełnie łysą. Trzymał ją właśnie wspartą na kościstej dłoni. Nogi jego spoczywały na czymś czarnym, co się ruszało opieszale. Nierychło Wisz dostrzegł swojskiego229 niedźwiedzia, który mrucząc, podścielał się pod pańskie nogi…

      Dwie sroki chodziły skacząc po podłodze.

      Gdy weszli z wolna, kneź Miłosz się nie ruszył, oczy tylko ku nim skierował, wlepił w nich i czekać się zdawał, by oni poczęli rozmowę. Sroki tymczasem pobiegły w kąt, a niedźwiedź głowę zwróconą ku ścianie odwrócił, ziewnął szeroko i znowu ją na dawnym miejscu położył.

      W izbie było duszno nieznośnie, a stary kneź trząsł się z zimna.

      – Kneziu Miłoszu – odezwał się Wisz powoli – pozdrawiamy was.

      – Ktoś ty taki? – zapytał głos ponury i gruby, jakby z głębin wychodzący.

      – Kmieć Wisz z sąsiadem Domanem.

      Kneź milczał.

      – Dozwolicie mówić z sobą?

      – Mówić, ze mną – począł ten sam głos dziki. – Ja nie mam nic do ludzi ani oni do mnie! Czego chcecie?

      – Rady dobrej – rzekł Wisz.

      – Jam jej sobie nie znalazł, drugim też dać nie potrafię, gdzie indziej po to idźcie – odparł kneź.

      – Źle się u nas i z nami dzieje – ciągnął stary z wolna, nie zważając na odprawę – wasz i nasz wróg gnębi nas coraz okrutniej.

      – Kto?

      – Chwostek – rzekł, obelżywego tego nazwiska używając, starzec.

      Rozśmiał się dziko leżący Miłosz.

      – Mnie on już nie uczyni więcej nic – pozbawił mnie dzieci, gdyby wziął nawet życie… nie dbam o nie. Idźcie sobie szukać indziej rady i pomocy.

      – I pomsty nie chcecie? – spytał Wisz. – Wszak ta się wam za dzieci słusznie należy. Zabity jeden, oślepiony drugi, nie została wam na starość pociecha żadna, a ma to zostać bezkarnym?

      Kneź milczał długo, aż zerwał się gniewny.

      – Precz albo na was spuszczę Maruchę! – zawołał. – Chwost was tu nasłał, żebyście mnie za język ciągnęli… psie syny jakieś… Won… stąd!

      – Kneziu Miłoszu – odezwał się chłodno Doman – ja jestem syn tego, co wam życie zbawił, a Wisz nigdy nie zdradził nikogo. My kmiecie jesteśmy, nie niewolniki.

      Zawarczało coś na łożu tak, że trudno rozeznać było, niedźwiedź czy pan się odzywał – potem sapanie słyszeć się dało i głos jęczący.

      – Idźcie po radę, gdzie rozum jest, u mnie go nie ma. We mnie z bólu wyschło wszystko, siłęm stracił, pamięć, nawet do pomsty ochotę. Idźcie, mścijcie się za mnie, a gdy mu serce wydrzecie, przynieście je mnie, pożrę je i umrę… Dawno mi się umrzeć należało, wołam o śmierć, nic więcej! Nic więcej! Moje dzieci, kwiaty moje, syny moje – cóżem ja wart bez nich? Na co mi bez nich życie?

      Twarz zakrył rękami obiema i zamilkł. Wiszowi serce się ścisnęło na widok tej boleści, stali niemi. Starzec jęczał. Nierychło podniósł oczy i począł łagodniejszym już głosem.

      – Idźcie ode mnie, biedne ludziska, czego wy tu szukać możecie? Ja już nie mam nic! Nic! Niech się świat spali, niech go morze pochłonie, niech ludzie wymrą, mnie już gorzej ni lepiej nie będzie. Kwiaty moje! Syny moje – moje dzieci!

      I znowu zanurzył głowę w dłoniach i płakał. Oni stali, nie wiedząc, czy jeszcze czekać mają, czy odstąpić precz, aby go na próżno nie dręczyć. Jęknąwszy silnie, Miłosz się podźwignął i siadł, rękami trzeć począł twarz i czoło. Klasnął w dłonie. Z bocznej izby uchyliwszy drzwi, wyszła niewiasta tak olbrzymiego wzrostu jak starzec, wychudła i żółta, z głową zawitą chustami tak, iż oczy spod nich zaledwie widać СКАЧАТЬ



<p>225</p>

darniem – dziś r.ż.; popr. forma N.: darnią; darń – warstwa gleby przerośniętej gęsto splecionymi korzeniami traw i in. roślin, używana do umacniania nasypów. [przypis edytorski]

<p>226</p>

częstokół – ogrodzenie z zaostrzonych na górze bali drewnianych; palisada. [przypis edytorski]

<p>227</p>

drzewy – dziś popr. N.lm: drzewami. [przypis edytorski]

<p>228</p>

dachy – dziś popr. N.lm: dachami. [przypis edytorski]

<p>229</p>

swojski – tu: oswojony. [przypis edytorski]